Puścił moją dłoń i bez skrępowania porwał Ritę w objęcia.
— Rita, tak się cieszę, że jesteś szczęśliwa.
— Dziękuję — wyszlochała mu w ramię. Chwilę jeszcze opierała się o niego i siąkała nosem, aż w końcu stanęła prosto, potarła nos i spojrzała na mnie. — Dziękuję, Dexter — powiedziała. Za co, nie wiem, ale zawsze to przyjemne, jak o człowieku pamiętają.
29
Pierwszy raz od dłuższego czasu autentycznie spieszyło mi się, by wrócić do mojego boksu. Nie dlatego, że stęskniłem się za rozbryzgami krwi, lecz z powodu tego, co wpadło mi do głowy w gabinecie wielebnego Gillesa. Opętanie. Brzmiało to intrygująco. Tak naprawdę nigdy nie czułem się opętany, chyba że przez Ritę. Ale przynajmniej było to wyjaśnienie, które miało dość długą historię, i rwałem się do tego, żeby ją poznać.
Najpierw sprawdziłem automatyczną sekretarkę i e — maiclass="underline" żadnych wiadomości, nie licząc rutynowej wewnętrznej notatki o sprzątaniu w barku; żadnych pokornych przeprosin Deb. Po kilku ostrożnie prowadzonych rozmowach telefonicznych dowiedziałem się, że szukała Kurta Wagnera. Ulżyło mi, bo to znaczyło, że nie śledziła mnie.
Teraz, kiedy problem został rozwiązany, a moje sumienie oczyściło się, skupiłem uwagę na opętaniu. I znów na pierwszy plan wysunął się stary dobry król Salomon. Ponoć skumał się z liczną grupą demonów, z których większość nosiła nieprawdopodobnie brzmiące imiona, każde z kilkoma „z”. Dyrygował nimi jak siłą najemną i nie dość, że usługiwały mu we wszystkim, to jeszcze zbudowały jego wielką świątynię, co trochę mnie zszokowało, bo zawsze słyszałem, że świątynia to dobra rzecz, a poza tym przecież musiały obowiązywać jakieś przepisy regulujące pracę demonów. To znaczy, skoro my tak się oburzamy, że nielegalni imigranci zbierają pomarańcze, czemu wszyscy ci bogobojni patriarchowie nie mieliby wydać jakichś rozporządzeń przeciwko demonom?
Ale miałem to przed sobą czarno na białym. Król Salomon zadawał się z nimi jakby nigdy nic i robił za ich szefa. Rzecz jasna, nie lubiły, żeby im rozkazywać, ale dla niego uczyniły wyjątek. A to nasunęło mi interesującą myśl, że może potrafił je kontrolować ktoś inny, ktoś, kto teraz próbował podporządkować sobie Mrocznego Pasażera, a ten uciekł, by uniknąć przymusowej służby. Zastanowiłem się nad tym.
Największy kłopot polegał na tym, że ta teoria nie wyjaśniała porażającego poczucia śmiertelnego zagrożenia, które ogarniało mnie od samego początku, nawet wtedy, zanim Pasażer mnie opuścił. Rozumiem, że nikt nie chce pracować wbrew własnej woli, ale to nie miało nic wspólnego z panicznym lękiem, jaki budziła we mnie ta myśl.
Czy to znaczyło, że Pasażer nie był demonem? Że moje odczucia są objawem psychozy? Czystą fantazją o zdążającej moimi śladami żądzy mordu, o nadciągającej zgrozie?
A z drugiej strony, w dziejach świata nie istniała kultura, która nie wierzyłaby, że w idei opętania coś jest na rzeczy. Tyle że nie bardzo mogłem to powiązać z moim problemem. Czułem, że jestem na tropie, ale nie zrodziła się z tego żadna genialna myśl.
Nagle zrobiło się wpół do szóstej i z większym niż zwykle zapałem ewakuowałem się z pracy i pojechałem do niezbyt pewnego azylu, jakim był dom.
Następnego popołudnia siedziałem w moim boksie i pisałem raport na temat bardzo nudnego wielokrotnego zabójstwa. Nawet w Miami zdarzają się zwyczajne morderstwa i to było jedno z nich — czy raczej, gwoli ścisłości, trzy i pół, bo mieliśmy trzy ciała w kostnicy i jeszcze jedno na intensywnej terapii w szpitalu imienia Jacksona. Prosta sprawa — ktoś powystrzelał ofiary z przejeżdżającego samochodu, jak to się zdarza w nielicznych w mieście dzielnicach z tanimi nieruchomościami. Nie miałem co tracić na to czasu, bo pojawiło się wielu świadków i wszyscy zgodnie twierdzili, że zabił ktoś o nazwisku „Skurwysyn”.
Mimo to trzeba dopełnić formalności, więc poświęciłem pół dnia, by sprawdzić, czy ktoś nie wyskoczył z bramy i nie pociachał ofiar sekatorem w tym samym czasie, kiedy dostały z przejeżdżającego samochodu. Zastanawiałem się, jak by tu ciekawie wyrazić to, że układ rozbryzgów potwierdza, iż strzały padły z ruchomego źródła, ale z nudy oczy mi zezowały i kiedy patrzyłem tępo w ekran, uszy wypełniło narastające dzwonienie, które przeszło w brzęk gongów i znów rozległa się nocna muzyka, a czysta biel strony edytora tekstu nagle spłynęła ohydną krwią, która chlusnęła na mnie, zalała biuro i cały widoczny świat. Zerwałem się z krzesła, kilka razy zamrugałem, aż obraz zniknął, ale wciąż drżałem i usiłowałem zrozumieć, co się stało.
To zaczynało mnie dopadać w biały dzień, nawet wtedy, gdy siedziałem za biurkiem w komendzie. Niedobrze, bardzo niedobrze. Albo to coś rosło w siłę i coraz bardziej się zbliżało, albo zapadałem się w otchłań szaleństwa. Schizofrenicy słyszeli głosy, a muzykę? I czy można uznać Mrocznego Pasażera za głos? Czy przez cały ten czas doświadczałem objawów psychozy, a teraz wchodziłem w ostatni, zwariowany etap życia Wątpiącego Dextera jako pozornie normalnego człowieka?
Nie sądziłem, by to było możliwe. Harry zrobił ze mną porządek, dopilnował, żebym dostosował się do otoczenia, jak należy — gdybym oszalał, wiedziałby o tym, a zapewniał mnie, że tak nie jest. Harry nigdy się nie mylił. Czyli jasna sprawa, ze mną wszystko w jak najlepszym porządku, dziękuję bardzo.
To dlaczego słyszałem tę muzykę? Dlaczego drżała mi ręka? I dlaczego musiałem szukać oparcia u ducha, by nie klapnąć na podłogę i nie zacząć grać palcem na wargach?
Oczywiście nikt inny w budynku nic nie usłyszał — tylko ja. W przeciwnym razie na korytarzach zaroiłoby się od tańczących i krzyczących ludzi. Nie, w moje życie wpełzł strach, skradał się moim śladem za szybko, żebym mógł uciec, wypełniał rozległą pustkę we mnie, w której niegdyś mościł się Pasażer.
Nie miałem żadnego punktu zaczepienia; musiałem zdobyć informacje z zewnątrz, jeśli chciałem coś z tego zrozumieć. Według licznych źródeł, demony istniały naprawdę — w Miami nie brakowało ludzi, którzy przez całe życie dzień w dzień ciężko pracowali nad tym, by je odpędzić. I choć babalao powiedział, że nie chce mieć z tą sprawą nic wspólnego, i umył od niej ręce najszybciej, jak mógł, najwyraźniej coś wiedział. Moim zdaniem Santeria dopuszcza możliwość opętania. Ale mniejsza z tym: Miami to piękne i różnorodne miasto i na pewno znajdę inne miejsce, gdzie będę mógł zadać to samo pytanie i dostać zupełnie odmienną odpowiedź — może nawet tę, której oczekuję. Wyszedłem z boksu i ruszyłem na parking.
Drzewo Życia było na skraju Liberty City, dzielnicy Miami, której turyści z Iowa raczej nie powinni odwiedzać po zmroku. Ten szczególny zakątek opanowali imigranci z Haiti i wiele budynków pomalowano na kilka jaskrawych barw, jakby jednej nie starczyło na wszystkie. Na niektórych ścianach widniały malowidła przedstawiające życie na haitańskiej prowincji. Pierwszoplanowymi postaciami były koguty. I kozy.
Na zewnętrznej ścianie Drzewa Życia zostało namalowane, jakże stosownie, wielkie drzewo, a pod nim widniały wydłużone sylwetki dwóch mężczyzn walących w wysokie bębny. Zaparkowałem przed samym sklepem i wszedłem drzwiami z siatką przeciw owadom, brzęknęły dzwoneczkiem i zamknęły się za mną z hukiem. Z zaplecza, zza zasłony z paciorków dobiegł kobiecy głos, który krzyknął coś po kreolsku, stanąłem więc przy szklanej ladzie i zaczekałem. Wzdłuż ścian ciągnęły się regały zastawione słoikami wypełnionymi tajemniczymi substancjami, płynnymi, stałymi i o nieustalonej konsystencji. Jeden czy dwa zawierały coś, co chyba kiedyś żyło.