Przez paciorki przecisnęła się kobieta. Mniej więcej czterdziestolatka, chuda jak szczapa, o wydatnych kościach policzkowych i cerze koloru wyblakłego od słońca mahoniu. Miała powłóczystą czerwono-żółtą suknię i dobrany pod kolor turban zawiązany na głowie.
— Ach. — Mówiła z mocnym kreolskim akcentem. Obrzuciła mnie bardzo sceptycznym spojrzeniem i lekko pokręciła głową. — W czym mogę pomóc?
— No cóż. — I w zasadzie na tym utknąłem. Bo i od czego miałem zacząć? Nie mogłem ot tak palnąć, że chyba kiedyś byłem opętany i że chcę, żeby demon wrócił; biedaczka mogłaby chlusnąć na mnie kurzą krwią.
— Tak, proszę pana? — ponagliła mnie niecierpliwie.
— Pomyślałem sobie — powiedziałem, poniekąd zgodnie z prawdą — że może ma pani jakieś książki o opętaniu przez demony? Eee… po angielsku?
Odęła wargi z wielką dezaprobatą i energicznie pokręciła głową.
— To nie demony — stwierdziła. — Czemu pan o to pyta… Pan z prasy?
— Nie. Ja tylko tak… no… z ciekawości. To mnie interesuje.
— Interesuje pana voudour.
— Tylko kwestia opętania.
— Hm — mruknęła z jeszcze większą dezaprobatą, jeśli to w ogóle możliwe. — Czemu?
Ktoś bardzo mądry musiał już kiedyś powiedzieć, że jak wszystko inne zawiedzie, trzeba dać szansę prawdzie. Za dobrze to brzmiało, żebym uznał, iż pierwszy na to wpadłem, i w tej chwili nie pozostawało mi nic innego, jak z tej rady skorzystać. Spróbowałem więc.
— Myślę, to znaczy, nie jestem pewien, że chyba byłem opętany. Jakiś czas temu.
— Ha. — Przyjrzała mi się uważnie i wzruszyła ramionami. — Może i tak. A czemu pan tak uważa?
— Ja tylko, ee… wie pani, miałem takie wrażenie. Że coś było, hm. We mnie? I obserwowało?
Splunęła na podłogę, bardzo dziwny gest u tak eleganckiej kobiety, i pokręciła głową.
— Ech, wy blancs. Wykradacie nas i przywozicie tutaj, wszystko nam zabieracie. A potem, kiedy robimy coś z niczego, bo tyle od was mamy, do tego też chcecie się dobrać. Ha. — Pogroziła mi palcem, zupełnie jak nauczycielka drugiej klasy krnąbrnemu uczniowi. — Słuchaj no, blanc. Gdyby wstąpił w ciebie duch, wiedziałbyś o tym. To nie jest tak jak w filmach. To wielkie błogosławieństwo i… — dodała ze złośliwym uśmieszkiem — …blancs to nie spotyka.
— Cóż, szczerze mówiąc… — zacząłem.
— Non — ucięła. — Jeśli sam tego nie zechcesz, jeśli nie poprosisz o błogosławieństwo, on nie przyjdzie.
— Aleja tego chcę — powiedziałem z naciskiem.
— Ha. Do ciebie nie przyjdzie nigdy. Marnujesz mój czas. — Zrobiła w tył zwrot i zniknęła za zasłoną z paciorków.
Uznałem, że nie ma sensu czekać, aż zmieni zdanie. Raczej się na to nie zanosiło — zresztą, nie zanosiło się też na to, by wudu mogło dać odpowiedzi na pytania o Mrocznego Pasażera. Powiedziała, że to coś, co przychodzi na wezwanie, i nazwała błogosławieństwem. Cóż, przynajmniej ta odpowiedź różniła się od innych, choć nie przypominałem sobie, żebym kiedykolwiek zapraszał Mrocznego Pasażera do siebie — zawsze po prostu był. Ale tak dla pewności zatrzymałem się przy krawężniku przed sklepem i zamknąłem oczy. Wróć, proszę, powiedziałem w duchu.
I nic. Wsiadłem do samochodu i wróciłem do pracy.
Cóż za interesujący wybór, pomyślał Obserwator. Wudu. Widział pewne uzasadnienie, oczywiście, nie mógł temu zaprzeczyć. Ale najbardziej frapowało go, co to mówiło o tamtym. Szedł właściwym tropem — i był już blisko.
A kiedy pojawi się następna wskazówka, będzie jeszcze o ten jeden krok bliżej. Chłopak spanikował tak, że próbował się wykręcić. Ale tego nie zrobił; bardzo pomógł i teraz już podążał drogą po swoją mroczną nagrodę.
Dokładnie jak tamten.
30
Ledwie usadowiłem się na krześle, a już Debora wpadła do mojego boksu i klapnęła na składane krzesło na wprost biurka.
— Kurt Wagner zaginął — poinformowała mnie.
Czekałem na dalszy ciąg, ale się nie doczekałem, więc skinąłem głową.
— Przyjmuję przeprosiny — powiedziałem.
— Ostatni raz widziano go w sobotę po południu — ciągnęła. — Jego kolega z pokoju zeznał, że przyszedł wystraszony, ale nie chciał nic powiedzieć. Zmienił buty, wyszedł i tyle. — Po chwili wahania dodała: — Zostawił plecak.
Przyznam, że trochę się ożywiłem.
— Co w nim było?
— Ślady krwi. — Takim samym tonem zapewne wyznałaby, że przyznaje się do kradzieży ostatniego ciastka. — To krew Tammy Connor.
— Aha. — Pomyślałem, że nie wypada wspominać o tym, że dała krew do zbadania komuś innemu. — Całkiem mocny dowód.
— Uhm. To on. To musi być on. Zabił Tammy, schował głowę do plecaka i załatwił Manny'ego Borque'a.
— Na to wygląda — odparłem. — A szkoda. Zaczynałem oswajać się z myślą, że jestem winny.
— Przecież to, kurwa, bez sensu — poskarżyła się Debora. — Dobry student, z dobrego domu, jest w drużynie pływackiej… i tak dalej.
— I bardzo sympatyczny — powiedziałem. — Nie do wiary, że robił takie straszne rzeczy.
— No dobrze — odburknęła Debora. — Wiem, do cholery. Stara śpiewka. Tyle że… no dobra, gość zabija swoją dziewczynę, to jeszcze rozumiem. I jej koleżankę, bo, przypuśćmy, wszystko widziała. Ale całą resztę? I po kiego je spalać? No i o co chodzi z tymi byczymi łbami i z tym, jak mu tam, Smoluchem?
— Molochem — poprawiłem ją. — Smoluch to taki brudas.
— Jeden czort. Ale to bez sensu, Dex. To znaczy… — Odwróciła wzrok i przez chwilę myślałem, że mimo wszystko przeprosi. Myliłem się. — Jeśli ma to jakiś sens — powiedziała — to chyba tylko dla ciebie. Bo znasz się na takich rzeczach. — Spojrzała na mnie, wciąż wyraźnie zakłopotana. — To coś, no wiesz… to znaczy, czy to, hm… czy to wróciło? Ten twój, ee…
— Nie. Nie wrócił.
— Hm. To kiepsko.
— Wysłałaś list gończy za Kurtem Wagnerem? — spytałem.
— Dex, znam swój fach. Jeśli jest w okręgu Miami — Dade, dopadniemy go. Szuka go też FDLE. Jeśli jest na Florydzie, ktoś go znajdzie.
— A jeśli nie ma go na Florydzie?
Spojrzała na mnie twardym wzrokiem i zobaczyłem w niej zaczątki podobieństwa do Harry'ego z czasów, zanim się rozchorował, a miał za sobą już tak wiele lat służby w policji: znużonego i przyzwyczajonego do rutynowych porażek.
— Wtedy pewnie ujdzie mu to na sucho. A ja będę musiała aresztować ciebie, żeby nie stracić roboty.
— No cóż. — Usiłowałem zachować dobry humor w obliczu wszechogarniającej, ponurej szarości. — Miejmy nadzieję, że jeździ łatwym do rozpoznania samochodem.
Prychnęła.
— Czerwonym geo. Wiesz, takim minidżipem.
Zamknąłem oczy. Poczułem nagle, że cała krew spływa mi do stóp.
— Czerwonym, powiadasz? — usłyszałem, jak pytam zdumiewająco spokojnym głosem.
Nie było odpowiedzi i otworzyłem oczy. Debora wpatrywała się we mnie z podejrzliwością tak silną, że wręcz mogłem jej dotknąć.
— Co to, do cholery. Jeden z tych twoich głosów?
— Któregoś wieczoru czerwony geo jechał za mną do samego domu — odparłem. — A potem ktoś próbował się do mnie włamać.
— Niech to szlag — warknęła. — Kiedy mi to, kurwa, zamierzałeś powiedzieć?
— Kiedy tylko uznasz, że znów możesz się do mnie odzywać — wyjaśniłem.