— Uhm, ale moglibyśmy chodzić boso — stwierdziła Astor.
Skinąłem głową, jakby to, co powiedziała, miało sens.
— Moglibyście, jasne. A ja wtedy mógłbym zrobić coś takiego… Daj rękę, Astor.
Przyglądała mi się przez kilka sekund, jakby w obawie, że utnę jej rękę, ale w końcu wysunęła ją powoli. Chwyciłem jej dłoń i wyjętymi z kieszeni cążkami wyskrobałem brud spod paznokci.
— Czekaj, aż zobaczysz, co tam masz.
— Przecież myłam ręce — obruszyła się.
— Nieważne — odparłem. Położyłem małe drobinki na następnym szkiełku i zamocowałem je pod obiektywem mikroskopu. — Proszę — powiedziałem.
Łup.
Zabrzmi to trochę melodramatycznie, kiedy powiem, że wszyscy zamarliśmy, ale tak właśnie się stało. Spojrzeli na mnie, ja na nich i zapomnieliśmy oddychać.
Łup.
Odgłos się przybliżał i coraz trudniej było sobie przypomnieć, że jesteśmy na komendzie policji i nic a nic nam nie grozi.
— Dexter — odezwała się Astor lekko drżącym głosem.
— Jesteśmy na komendzie policji — zapewniłem ją. — Nic a nic nam nie grozi.
Łup.
Dźwięk ucichł, bardzo blisko. Włosy zjeżyły mi się na karku i odwróciłem się w stronę drzwi. Uchyliły się powoli.
Sierżant Doakes. Stał w drzwiach z groźną miną, która chyba została mu na zawsze.
— Yy — powiedział. Głos wychodzący z pozbawionych języka ust sierżanta był prawie tak niepokojący jak jego wygląd.
— Rzeczywiście, to ja — odparłem. — Miło, że pamiętałeś.
Jeszcze jedno łupnięcie i wszedł do pokoju. Astor zeskoczyła na podłogę i pognała pod okna, najdalej od drzwi, jak się dało. Doakes zatrzymał się i popatrzył na nią. Potem przeniósł wzrok na Cody'ego, który zsunął się ze stołka, stanął twarzą do Doakesa i utkwił w nim nieruchome spojrzenie.
Doakes patrzył na Cody'ego, Cody na Doakesa, aż w końcu sierżant wziął wdech a la Darth Vader, tak tylko mogę to określić. Potem ponownie zwrócił głowę ku mnie i — znowu łupnięcie — zrobił szybki krok do przodu, omal nie tracąc równowagi.
— Yy. — Tym razem syknął. — Fiesi!
— Fiesi? — Byłem naprawdę zdziwiony, nie chodziło mi o to, by go prowokować. To znaczy, jeśli facet upiera się, żeby tupać po korytarzach i straszyć dzieci, mógłby choć nosić ze sobą notes i ołówek, może dałoby się z nim porozumieć.
Najwyraźniej nic takiego nie przyszło mu do głowy. Sapnął jeszcze raz jak Darth Vader i powoli wymierzył stalowy szpon w Cody'ego.
— Fiesi — powtórzył, obnażając zęby.
— O mnie mówi — powiedział Cody. Odwróciłem się do niego zaskoczony, że rozmawia z Doakesem, który wyglądał jak istota rodem z koszmaru. Tyle że Cody oczywiście nie miał koszmarów. Spokojnie patrzył na sierżanta.
— Że niby co? — spytałem.
— Zobaczył mój cień — odparł Cody.
Sierżant Doakes zrobił następny chwiejny krok w moją stronę. Jego prawy szpon kłapnął, jakby sam z siebie postanowił mnie zaatakować.
— Yy. Fesz. Choły.
I weź tu coś zrozum z tego bełkotu. Jasne, domyśliłem się, że facetowi coś leży na wątrobie, ale lepiej zrobiłby, gdyby oszczędzał swoje okaleczone usta i pozostał przy łypaniu spode łba.
— Fiełoł. Fie — wysyczał i oznaczało to tak jednoznaczne potępienie wszystkiego, czym był Dexter, że wreszcie zrozumiałem, iż o coś mnie oskarża.
— Jak to? — powiedziałem. — Przecież nic nie zrobiłem.
— Fiesiak — wymamrotał, znów wskazując na Cody'ego.
— Nie, miastowy. — Przyznam, że tylko udawałem, że źle go zrozumiałem; chciał powiedzieć „dzieciak”, a wyszło „fiesiak”, bo nie miał języka, no ale cierpliwość każdego ma swoje granice. Dla Doakesa powinno być aż nazbyt oczywiste, że jego próby komunikacji werbalnej mają w najlepszym razie umiarkowane powodzenie, a mimo to ani myślał dać za wygraną. Czy on nie miał za grosz przyzwoitości?
Na szczęście dla nas wszystkich, przerwał nam łoskot na korytarzu i do pokoju wpadła Debora.
— Dexter… — Znieruchomiała, kiedy jej oczom ukazał się zwariowany obrazek: Doakes z podniesionym na mnie szponem, Astor skulona pod oknem, Cody sięgający na blat po skalpel, by użyć go przeciwko Doakesowi. — Co do cholery — powiedziała. — Doakes?
Bardzo powoli opuścił rękę, ale nie oderwał oczu ode mnie.
— Szukałam cię, Dexter. Gdzie byłeś?
Z wdzięczności za to, że zjawiła się w samą porę, pominąłem milczeniem to, jak głupie zadała pytanie.
— Jak widać, tutaj. Dzieci nauczam — odparłem. — A ty?
— W drodze na Dinner Key. Znaleźli ciało Kurta Wagnera.
33
Debora przedzierała się przez ruch uliczny z prędkością kaskadera przeskakującego motorem nad kanionem. Zastanawiałem się, jak by tu jej uprzejmie dać do zrozumienia, że jedziemy obejrzeć trupa, który prawdopodobnie nam nie ucieknie, więc czy nie byłaby łaskawa trochę zwolnić, ale nie mogłem znaleźć wyrażenia, na które nie oderwałaby rąk od kierownicy i nie zacisnęła ich na mojej szyi.
Cody i Astor byli za mali, by rozumieć, że są w śmiertelnym niebezpieczeństwie, i świetnie się bawili na tylnym siedzeniu, a nawet udzielił im się nastrój chwili i ilekroć zajeżdżaliśmy komuś drogę, radośnie podnosili środkowe palce w odpowiedzi na pozdrowienia innych kierowców.
Na jedynce pod LeJeune zderzyły się trzy samochody, co na pewien czas spowolniło ruch i nas też zmusiło do tego, by wlec się naprzód w żółwim tempie. Ponieważ nie musiałem już zużywać całego wdychanego powietrza na wstrzymywanie krzyków przerażenia, spróbowałem wyciągnąć z Debory, co właściwie jedziemy zobaczyć.
— Jak zginął? — spytałem.
— Tak jak reszta — odparła. — Spalony. Odcięta głowa.
— Jesteś pewna, że to Kurt Wagner?
— Czy mogę to udowodnić? Jeszcze nie. Czy jestem pewna? Jak cholera.
— Dlaczego?
— W pobliżu znaleźli jego wóz.
Miałem prawie pewność, że normalnie doskonale rozumiałbym, czemu ktoś ma obsesję na punkcie ludzkich głów, i wiedziałbym, gdzie je znaleźć i dlaczego. Tyle że teraz, kiedy zostałem sam ze sobą, nic już nie było normalne.
— To nie ma najmniejszego sensu — zauważyłem.
Debora warknęła i walnęła dłonią w kierownicę.
— Myślisz, że nie wiem?
— To Kurt musiał załatwić pozostałe ofiary — dodałem.
— To kto sprzątnął jego? Jego drużynowy? — Wcisnęła klakson i zjechała na przeciwny pas, żeby wyminąć kłębowisko aut. Ostro skręciła, prosto na autobus, i przez następnych pięćdziesiąt metrów pędziła slalomem między samochodami, aż w końcu znaleźliśmy się za miejscem wypadku. Skupiłem się na tym, by pamiętać o oddychaniu, i na snuciu refleksji, że tak czy owak wszyscy kiedyś umrzemy, więc w ogólnym rozrachunku co to miało za znaczenie, czy zabije nas Debora? Nie budowało to pogodnego nastroju, ale przynajmniej nie krzyczałem ani nie wyskoczyłem przez okno do czasu, aż Debora wróciła na właściwy pas.
— Fajnie było — powiedziała Astor. — Możemy tak jeszcze raz?
Cody przytaknął z entuzjazmem.
— I następnym razem można by włączyć sygnał — dodała Astor. — Sierżant Debbie, dlaczego nie jeździsz na sygnale?
— Nie mów na mnie Debbie — warknęła Debora. — Nie lubię sygnału i tyle.
— Dlaczego? — dociekała Astor.