Debora wypuściła powietrze z ust i zerknęła na mnie kątem oka.
— To dobre pytanie — powiedziałem.
— Bo za bardzo hałasuje — burknęła. — A teraz dajcie mi prowadzić, co?
— Dobrze — przystała Astor, wyraźnie jednak nieprzekonana.
Milczeliśmy przez całą drogę na Grand Avenue, a ja próbowałem myśleć — na tyle jasno, by wreszcie wymyślić coś użytecznego. Nie udało się. Jednak przyszło mi do głowy coś, o czym warto wspomnieć.
— A jeśli zabójstwo Kurta to tylko zbieg okoliczności?
— Nawet ty w to chyba nie wierzysz — odparła Deb.
— Ale jeśli uciekał — rozważałem — może próbował sobie załatwić lewe papiery albo wywóz z kraju i zwrócił się do niewłaściwych ludzi. W tych okolicznościach mógł trafić na różnych oprychów.
Nawet mnie wydawało się to nieprawdopodobne, ale Debora i tak kilka sekund o tym myślała, przygryzając dolną wargę i w roztargnieniu trąbiąc na wyprzedzany autobus hotelowy.
— Nie — powiedziała wreszcie. — Został upieczony, Dexter. Jak tamte dwie. Czegoś takiego by nie zrobili.
Znów poczułem mrowienie w ponurej pustce, niegdyś zamieszkanej przez Mrocznego Pasażera. Zamknąłem oczy i próbowałem odszukać choć ślad mojego niegdyś nieodłącznego towarzysza, ale na próżno. Podniosłem powieki w porę, by zobaczyć, jak Debora dodaje gazu i wyprzedza jasnoczerwone ferrari.
— Ludzie czytają gazety. Zawsze znajdą się jacyś naśladowcy.
Pomyślała jeszcze chwilę i pokręciła głową.
— Nie. Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Nie w takiej sytuacji. Tu i tu usmażone i bezgłowe ofiary i to miałby być przypadek? W życiu.
Nadzieja zawsze umiera ostatnia, ale mimo to musiałem przyznać, że Debora pewnie ma rację. Ścinanie i całopalenie raczej nie należały do standardowych metod działania normalnych, ciężko pracujących zabójców; większość poprzestałaby na przywaleniu w łeb, przywiązaniu kotwicy do nóg i wrzuceniu do zatoki.
Dlatego wszystko wskazywało, że jedziemy obejrzeć ciało kogoś, kogo uważaliśmy za mordercę, a kto został zamordowany w ten sam sposób jak jego ofiary. Gdybym był po dawnemu pogodny, na pewno doceniłbym rozkoszną ironię tej sytuacji, ale w moim obecnym stanie wydawało się to tylko jeszcze jednym irytującym afrontem dla uporządkowanej egzystencji.
Ale Debora dała mi bardzo mało czasu na refleksje i dąsy; przedarła się przez ruch uliczny w centrum Coconut Grove i skręciła na parking obok Bayfront Park, gdzie zaczął się już znajomy cyrk. Stały tam trzy radiowozy, a Camilla Figg zbierała odciski palców z poobijanego czerwonego geo zaparkowanego przy parkomacie, prawdopodobnie należącego do Kurta Wagnera.
Wysiadłem i rozejrzałem się. Nawet bez podszeptów wewnętrznego głosu z miejsca zauważyłem, że coś tu nie gra.
— Gdzie ciało? — spytałem Deborę.
Już szła w stronę bramy jachtklubu.
— Na wyspie.
Zamrugałem i z bliżej nieokreślonego powodu myśl o ciele na wyspie zjeżyła mi włosy na karku. Kiedy jednak spojrzałem na wodę, szukając odpowiedzi, poczułem tylko popołudniową bryzę wiejącą wśród sosen na wyspach barierowych Dinner Key i w pustce wewnątrz mnie.
Debora szturchnęła mnie łokciem.
— Chodźże.
Spojrzałem na tylne siedzenie, na Cody'ego i Astor, którzy dopiero teraz opanowali trudną sztukę rozpinania pasów i właśnie wysuwali się z samochodu.
— Zostańcie tu — nakazałem im. — Niedługo wrócę.
— Gdzie idziesz? — spytała Astor.
— Muszę popłynąć na tamtą wyspę.
— Jest tam trup? — dociekała.
— Tak.
Zerknęła na Cody'ego, a potem znów odwróciła się do mnie.
— My też chcemy.
— Wykluczone — odparłem. — Dość kłopotów narobiłem sobie poprzednim razem. Jak pozwolę wam zobaczyć następne zwłoki, wasza matka i mnie położy trupem.
Cody'ego strasznie to rozbawiło; parsknął cicho i pokręcił głową.
Usłyszałem okrzyk i spojrzałem przez bramę na przystań. Debora była już na nabrzeżu i właśnie miała wejść na zacumowaną tam policyjną motorówkę. Pomachała do mnie.
— Dexter! — wrzasnęła.
Astor tupnęła nogą, żeby zwrócić moją uwagę, i spojrzałem na nią.
— Musicie tu zostać — powtórzyłem — a ja muszę iść.
— Ale Dexter, my chcemy na łódź — upierała się.
— Przykro mi, nie możecie. Ale jak będziecie grzeczni, w weekend zabiorę was na moją łódź.
— I pokażesz nam trupa? — spytała Astor.
— Nie — powiedziałem zdecydowanie. — Koniec z oglądaniem trupów na jakiś czas.
— Przecież obiecałeś! — zaprotestowała.
— Dexter! — wrzasnęła znów Debora. Pomachałem do niej, ale to chyba nie wystarczyło, bo zaczęła przywoływać mnie gwałtownymi gestami.
— Astor, muszę iść. Zostańcie tu. Później porozmawiamy.
— Zawsze to samo — mruknęła.
W bramie przystanąłem i zwróciłem się do stojącego tam mundurowego, potężnego, tęgiego bruneta z bardzo niskim czołem.
— Mógłby pan rzucić okiem na moje dzieciaki? — spytałem go.
Spojrzał na mnie.
— Co ja przedszkolanka jestem?
— Tylko przez kilka minut — dodałem. — Są bardzo grzeczne.
— Słuchaj no, koleś — zaczął, ale zanim mógł skończyć, coś zaszeleściło i obok nas wyrosła Debora.
— Cholerny świat, Dexter! Właźże na tę łódź!
— Przykro mi — odparłem. — Muszę znaleźć kogoś, kto popilnuje dzieci.
Zazgrzytała zębami. Zerknęła na potężnego gliniarza i przeczytała nazwisko na jego plakietce.
— Suchinsky — powiedziała. — Pilnuj, kurwa, dzieci.
— Oj, pani sierżant — jęknął. — Jezu Chryste.
— Zostań z dziećmi, mówię. Może się czegoś nauczysz. Dexter, wsiadaj na tę cholerną łódź!
Odwróciłem się i pospieszyłem na cholerną łódź. Debora wyminęła mnie i już siedziała, kiedy wskoczyłem na pokład. Policjant u steru obrał kurs na jedną z mniejszych wysp, lawirując wśród zakotwiczonych żaglówek.
U wyjścia z przystani Dinner Key leży kilka wysepek, osłaniających ją od wiatru i fal, i między innymi dzięki temu jest tak dobrym kotwicowiskiem. Oczywiście, dobrym wyłącznie w normalnych warunkach, czego najlepiej dowodziły same wysepki, zawalone wrakami łodzi i innymi morskimi śmieciami naniesionymi przez liczne w ostatnich latach huragany; co pewien czas osiedlali się na nich dzicy lokatorzy, którzy stawiali chałupy z roztrzaskanych fragmentów łodzi.
Wyspa, na którą płynęliśmy, była jedną z mniejszych. Na plaży leżała niebezpiecznie przechylona piętnastometrowa sportowa łódź rybacka, a sosny w głębi lądu obwieszone kawałami styropianu, strzępami materiału i cienkimi paskami oderwanymi z plastikowych płacht i worków na śmieci przedstawiały dość osobliwy widok. Poza tym wszystko wyglądało tak, jak zostawili Indianie, ot, spokojny skrawek ziemi pokryty australijskimi sosnami, kondomami i puszkami po piwie.
Oczywiście, nie licząc ciała Kurta Wagnera, które prawie na pewno nie było pamiątką po Indianach. Leżało na małej polanie pośrodku wyspy i, jak poprzednie, ułożone w oficjalnej pozie, z rękami skrzyżowanymi na piersi i złączonymi nogami. Ciało bezgłowe, nagie, zwęglone od ognia, w zasadzie niczym nie różniło się od pozostałych — tyle że tym razem pojawił się jeden drobny dodatek. Szyję okalał rzemyk z mosiężnym medalionem mniej więcej wielkości jajka. Nachyliłem się, żeby go obejrzeć; to głowa byka.
I znów poczułem dziwne ukłucie, jakby gdzieś w pustce wewnątrz mnie coś rozpoznało, że to znaczące, ale nie wiedziało, dlaczego ani jak to wyrazić — bo to potrafił tylko Pasażer.