Выбрать главу

Znów westchnęła.

— Powiedz Dexterowi — odparła powoli, tak, żebym zrozumiał.

— Czyli tobie. Powiedział: „Powiedz Dexterowi, że znajdzie mnie w odpowiednim czasie”.

Pewnie powinienem być jeszcze bardziej przerażony. Ale, o dziwo, nie byłem. Wręcz przeciwnie, poczułem się lepiej. Teraz miałem pewność — ktoś naprawdę na mnie polował. Czy bóg, czy śmiertelnik, to już bez znaczenia; przyjdzie po mnie w odpowiednim czasie, cokolwiek to znaczy.

Chyba że ja dopadnę go pierwszy.

Zaświtała mi głupia myśl, godna nabuzowanego adrenaliną nastolatka. Jak dotąd, nie starczyło mi umiejętności, by wyprzedzić tego kogoś choćby o pół kroku, a co dopiero go znaleźć. Nie robiłem nic, tylko biernie patrzyłem, jak mnie śledzi, straszy, ściga i wpędza w mroczne rozterki, jakich jeszcze nie zaznałem.

Wiedział, kim, czym i gdzie jestem. Ja nie wiedziałem nawet, jak wygląda.

— Proszę, Astor, to ważne — powiedziałem. — Bardzo wysoki? Miał brodę? Był Kubańczykiem? Czarnym?

Wzruszyła ramionami.

— To był taki, no wiesz, biały w okularach. Zwyczajny. Wiesz.

Wcale nie wiedziałem i jeszcze trochę, a musiałbym się do tego przyznać, ale ocaliła mnie Debora, która właśnie otworzyła szarpnięciem drzwi kierowcy i wśliznęła się do samochodu.

— Jezu Chryste — powiedziała — jak ktoś tak głupi może sam sobie wiązać sznurówki?

— Co, Suchinsky nie był rozmowny?

— Był, i to jak. Ale gadał same pierdoły. Miał wrażenie, że facet przyjechał zielonym samochodem i to właściwie tyle.

— Niebieskim — odezwał się Cody i wszyscy spojrzeliśmy na niego. — Na pewno niebieski — powtórzył z uporem.

— To co, mam wierzyć małemu dziecku? — rzuciła Debora. — Czy gliniarzowi, który ma piętnaście lat stażu i nasrane we łbie?

— Nie powinnaś ciągle mówić brzydkich wyrazów — zwróciła jej uwagę Astor. — Jesteś mi już winna pięć i pół dolara. A poza tym Cody mówi prawdę, samochód był niebieski. Też go widziałam.

Spojrzałem na Astor, ale czułem na sobie świdrujące spojrzenie Debory, więc ponownie odwróciłem się do niej.

— No i? — powiedziała.

— Cóż — odparłem. — Bez brzydkich wyrazów: to dwójka bardzo bystrych dzieci, a policjanta Suchinsky'ego nigdy nie wezmą do Mensy.

— Czyli mam im uwierzyć.

— Ja wierzę.

Debora chwilę to przeżuwała, i to dosłownie: poruszała ustami, jakby rozgryzała coś bardzo twardego.

— No dobra — odezwała się wreszcie. — Czyli wiemy, że jeździ niebieskim samochodem, jak co trzeci mieszkaniec Miami. I co mi to daje?

— Wilkins ma niebieski samochód — przypomniałem.

— Wilkins jest pod obserwacją, do cholery — burknęła.

— Sprawdź.

Spojrzała na mnie, przygryzła wargę, pochwyciła nadajnik i wysiadła. Chwilę rozmawiała i słyszałem, że coraz bardziej podnosi głos. Potem powiedziała następne bardzo brzydkie słowo ze swojego repertuaru i Astor spojrzała na mnie, kręcąc głową. A Debora wpadła do samochodu i trzasnęła drzwiami.

— Szlag by to.

— Zgubili go?

— Nie, jest w domu. Właśnie wrócił.

— Gdzie był?

— Nie wiedzą. Zgubili go, kiedy się zmieniali.

— Co?

— Balfour kończył służbę, DeMarco zaczynał — wyjaśniła. — Wymknął się, kiedy się zmieniali. Przysięgają, że nie było go dziesięć minut, nie dłużej.

— Do jego domu jedzie się stąd pięć minut.

— Wiem. To co robimy?

— Niech dalej obserwują Wilkinsa — odparłem. — A ty tymczasem pogadaj ze Starzakiem.

— Chyba pojedziesz ze mną, co? — spytała.

— Nie — powiedziałem. Za nic w świecie nie chciałem się widzieć ze Starzakiem i choć raz miałem w zanadrzu doskonałą wymówkę. — Muszę zabrać dzieci do domu.

Zrobiła skwaszoną minę.

— A jeśli to nie Starzak? — spytała.

Pokręciłem głową.

— Nie wiem.

— Aha. To tak jak ja. — Uruchomiła silnik. — Wracaj na swoje miejsce.

35

Było już dobrze po piątej, kiedy wróciliśmy na komendę, i choć Debora krzywo na mnie patrzyła — i to jak krzywo — zapakowałem Cody'ego i Astor do mojego skromnego środka transportu i ruszyliśmy do domu. Przez większość drogi siedzieli przygaszeni, najwyraźniej wciąż w lekkim szoku po spotkaniu ze strasznym facetem. Ale że dzielne z nich dzieciaki — czego wymownie dowodzi fakt, że po tym, co zrobił im ich biologiczny ojciec, w ogóle potrafią mówić — już jakieś dziesięć minut od domu Astor zaczęła wracać do formy.

— Szkoda, że nie jeździsz jak sierżant Debbie — powiedziała.

— Chcę jeszcze trochę pożyć — wyjaśniłem.

— Czemu nie masz sygnału? — dociekała. — Nie chciałeś?

— Ci z laboratorium nie jeżdżą na sygnale. A swoją drogą nie, nie chciałem. Wolę się nie wychylać.

W lusterku wstecznym zobaczyłem, że zmarszczyła czoło.

— Co to znaczy?

— Że nie chcę zwracać na siebie uwagi — wytłumaczyłem. — Nie chcę rzucać się ludziom w oczy. Też powinniście się tego nauczyć — dodałem.

— Inni chcą, żeby ludzie ich zauważali. Jeśli coś robią, to tylko po to, żeby wszyscy na nich patrzyli.

— Wy dwoje jesteście inni — odparłem. — Zawsze będziecie inni, nigdy tacy jak cała reszta. — Długo milczała i zerknąłem na nią w lusterku. Patrzyła na swoje nogi. — To niekoniecznie coś złego — powiedziałem. — Jak inaczej mówi się na kogoś, kto jest normalny?

— Nie wiem — bąknęła.

— Że jest zwyczajny. Naprawdę chcecie być zwyczajni?

— Nie — odparła, już jakby mniej nieszczęśliwa. — Ale jeśli nie będziemy zwyczajni, ludzie nas zauważą.

— Dlatego musicie się nauczyć tego, jak nie rzucać się w oczy.

— Byłem skrycie zadowolony, że okrężną drogą dowiodłem swojej racji. — Musicie udawać, że jesteście naprawdę normalni.

— Czyli nikt nie może się dowiedzieć, że jesteśmy inni — stwierdziła. — Nigdy.

— Otóż to.

Spojrzała na brata i znów, jak to oni, odbyli długą rozmowę bez słów. Zapadła przyjemna cisza i mogłem w spokoju jechać w wieczornych korkach i użalać się nad sobą.

Astor odezwała się po kilku minutach.

— To znaczy, że nie możemy powiedzieć mamie, co dziś robiliśmy.

— Możecie powiedzieć o mikroskopie.

— Ale o całej reszcie już nie? O tym strasznym facecie i o przejażdżce z sierżant Debbie?

— Zgadza się.

— Przecież nie wolno kłamać — zaprotestowała. — Zwłaszcza mamie.

— Dlatego nic jej nie powiecie — wyjaśniłem. — Nie trzeba jej niepotrzebnie martwić.

— Ale ona nas kocha. Chce, żebyśmy byli szczęśliwi.

— Tak, ale musi myśleć, że jesteście szczęśliwi tak, jak ona to rozumie. Inaczej sama nie będzie szczęśliwa.

I znów nastąpiła długa chwila ciszy. Wreszcie, tuż przed skrętem na ich ulicę, Astor spytała:

— A ten straszny facet ma mamę?

— Prawie na pewno — odparłem.

Rita musiała czekać pod samymi drzwiami, bo gdy tylko przyjechaliśmy, otworzyły się i wyszła nam na powitanie.

— Cześć — powitała nas radośnie. — I czegóż to się dziś nauczyliście?

— Widzieliśmy brud — odparł Cody. — Z mojego buta.

Rita zamrugała.

— A to dopiero — powiedziała.

— I kawałek popcornu — dodała Astor. — I patrzyliśmy w mikrofon, i mogliśmy poznać, gdzie byliśmy.