— Mikroskop — poprawił ją Cody.
— Wszystko jedno. — Wzruszyła ramionami. — Ale można też było poznać, skąd się wziął włos. Z kozy czy z dywanu.
— O rany — skomentowała Rita, lekko oszołomiona i zbita z tropu — widzę, że świetnie się bawiliście.
— Tak — przyznał Cody.
— No cóż — skwitowała Rita — to może teraz weźcie się do odrabiania lekcji, a ja zrobię wam podwieczorek.
— Dobrze — rzuciła Astor i razem z Codym pognali do domu. Rita patrzyła na nich, aż zniknęli w środku, a wtedy odwróciła się, wzięła mnie pod rękę i ruszyliśmy za nimi.
— Czyli dobrze poszło? — spytała. — To znaczy, z… wydają się bardzo, hm…
— I są — powiedziałem. — Chyba zaczynają rozumieć, że takie wygłupy mają konsekwencje.
— Nie pokazałeś im nic zbyt okropnego, mam nadzieję?
— A skąd. Nawet jednej kropli krwi.
— Cieszę się. — Oparła głowę na moim ramieniu, co widać jest częścią ceny, którą trzeba zapłacić, kiedy się za kogoś wychodzi.
Może po prostu publicznie oznaczała swoje terytorium, a jeśli tak, to chyba powinienem być cały szczęśliwy, że nie zrobiła tego tradycyjną zwierzęcą metodą. Tak czy inaczej, okazywanie uczuć przez kontakt fizyczny nie jest czymś, co rozumiem, ale objąłem ją ramieniem, bo wiedziałem, że to prawidłowa ludzka reakcja, i weszliśmy za dziećmi do domu.
Jestem raczej pewien, że nie powinno się tego nazwać snem. Ale w nocy do mojej biednej sponiewieranej głowy znów wdarł się ten dźwięk, ta sama muzyka, śpiew i brzęk metalu, co przedtem, i poczułem żar na twarzy i dziką radość wzbierającą w tym szczególnym zakamarku wewnątrz mnie, który tak długo pozostawał pusty. Kiedy się obudziłem, stałem pod drzwiami frontowymi z ręką na gałce, zlany potem, zadowolony, spełniony i w ogóle się nie niepokoiłem, choćby wypadało.
Oczywiście, znałem pojęcie „lunatykowania”. Ale z zajęć z psychologii na pierwszym roku wiedziałem też, że powody, dla których ludzie chodzą we śnie, zwykle nie mają nic wspólnego ze słyszeniem muzyki. I w najgłębszej głębi ducha zdawałem sobie sprawę, że powinienem się denerwować, martwić, miotać w rozpaczy, bo w moim uśpionym mózgu działy się rzeczy, które dziać się nie powinny, więcej, nie miały prawa, a mimo to się działy. I w dodatku cieszyłem się z tego. To w tym wszystkim najbardziej przerażało.
Muzyka nie była mile widziana w Sali Koncertowej Dextera. Nie pragnąłem jej. Chciałem, żeby dała mi spokój. Ona jednak powróciła, zagrała i wbrew mojej woli napełniła mnie nadnaturalnym szczęściem, a potem zostawiła pod drzwiami frontowymi, jakby próbowała wyciągnąć mnie z domu i…
I co? Zjawiła się porażająca myśl typu „pod łóżkiem czyha potwór”, płynąca prosto z jaszczurczego mózgu, ale…
Czy to przypadkowy impuls, niezbadane poruszenie nieświadomości wyciągnęło mnie z łóżka i doprowadziło pod drzwi? Czy też coś próbowało mnie wywabić z domu? Tamten człowiek powiedział dzieciom, że znajdę go w odpowiednim czasie — czy to już?
Czy ktoś chciał, żeby Dexter w środku nocy pozostał sam, bez świadomości, co się z nim dzieje?
Nadzwyczajna myśl. Byłem z niej ogromnie dumny, bo dowodziła ponad wszelką wątpliwość, że doznałem urazu mózgu i od tej pory nie mogę za siebie odpowiadać. Znów przecierałem nowe szlaki na polu głupoty. Poddałem się beznadziejnej, idiotycznej histerii wywołanej przez stres. Nikt na świecie nie mógł mieć tyle czasu do zmarnowania; Dexter nie był na tyle ważny dla nikogo prócz Dextera. I aby to udowodnić, włączyłem światło na ganku i otworzyłem drzwi.
Po drugiej stronie ulicy, kilkanaście metrów na zachód, jakiś samochód zapalił i odjechał.
Zamknąłem drzwi i zaryglowałem na dwa zamki.
I znów przypadło mi w udziale siedzieć przy stole kuchennym, sączyć kawę i kontemplować wielką tajemnicę życia.
Zegar pokazywał trzecią trzydzieści dwie, kiedy siadałem, i szóstą kiedy weszła Rita.
— Dexter. — Patrzyła na mnie z wyrazem sennego zdumienia na twarzy.
— We własnej osobie — odparłem, z najwyższym trudem zachowując pozory doskonałego humoru.
Zmarszczyła brwi.
— Co się stało?
— Nic. Po prostu nie mogłem zasnąć.
Spuściła głowę, szurając nogami, powlokła się do ekspresu i nalała sobie kawy. Usiadła naprzeciwko mnie i wzięła łyk.
— Dexter — powiedziała. — Wątpliwości to normalna rzecz.
— Oczywiście — przytaknąłem, choć nie miałem zielonego pojęcia, o co jej chodzi. — Bez nich nie byłoby filozofii.
Pokręciła głową ze znużonym uśmiechem.
— Wiesz, co mam na myśli — dodała, niezgodnie z prawdą. — Dotyczące ślubu.
Gdzieś w tyle głowy zapaliło mi się słabe przyćmione światełko i omal nie powiedziałem „Aha”. Ślub, oczywiście. Samice człowieka miały obsesję na punkcie ślubów, nawet cudzych. Ich własny zaś zaprzątał je dwadzieścia cztery godziny na dobę, na jawie i we śnie. Rita patrzyła na wszystko przez pryzmat ślubu. Jeśli nie mogłem spać, to ani chybi przez koszmary spowodowane wizją zbliżającego się ślubu.
Mnie ta przypadłość nie dotknęła. Miałem masę poważnych zmartwień, a ślub był czymś na autopilocie. W którymś momencie zjawię się gdzie trzeba, stanie się, co ma się stać, i szlus. Rzecz jasna, do takiego podejścia nie mogłem przekonać Rity, choć mnie wydawało się najzupełniej rozsądny. Nie, musiałem znaleźć wiarygodne wytłumaczenie mojej bezsenności, a przy okazji wykazać entuzjazm dla nadciągającego wspaniałego wydarzenia.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś pomysłu i wreszcie mój wzrok padł na dwa pojemniki na kanapki ułożone jeden na drugim obok zlewu. To świetny początek; sięgnąłem w głąb mojego zamulonego umysłu i z zaśmiecających go fusów wygrzebałem coś, co jeszcze nie do końca rozmiękło.
— A jeśli nie jestem dość dobry dla Cody'ego i Astor? — powiedziałem. — Jak mogę być dla nich ojcem, kiedy tak naprawdę nim nie jestem? A jeśli sobie nie poradzę?
— Och, Dexter. Jesteś wspaniałym ojcem. Uwielbiają cię.
— Ale… — Usiłowałem wypaść jak najbardziej autentycznie i wymyślić ciąg dalszy — …ale teraz jeszcze są mali. A co będzie, kiedy urosną? Jak zaczną pytać o ich prawdziwego ojca…
— O tym sukinsynu wiedzą tyle, że im wystarczy — warknęła Rita. Zaskoczyła mnie; nigdy nie słyszałem, żeby używała tak ostrych słów. Możliwe, że i ją to zdziwiło, bo się zaczerwieniła. — To ty jesteś ich prawdziwym ojcem — mówiła z zapałem. — To ciebie podziwiają, słuchają i kochają. Jesteś właśnie takim ojcem, jakiego potrzebują.
Częściowo to prawda, bo tylko ja mogłem ich nauczyć Kodeksu Harry'ego i innych niezbędnych rzeczy, choć Rita raczej nie to miała na myśli. Niedyplomatycznie byłoby jednak o tym wspomnieć, więc powiedziałem tylko:
— Naprawdę chcę być w tym dobry. Nie mogę nawalić, nigdy przenigdy.
— Och, Dex — spojrzała na mnie czule — wszyscy popełniamy błędy. — Święta racja. Wiele razy zaobserwowałem, że nieudolność jest jedną z cech charakterystycznych rodzaju ludzkiego. — Ale nie poddajemy się i koniec końców wszystko się jakoś układa. Serio. Zobaczysz, poradzisz sobie doskonale.
— Naprawdę tak myślisz? — Czułem się lekko zażenowany tym, jak haniebnie szarżowałem.
— Ja nie myślę. Ja wiem. — Obdarzyła mnie swoim niepowtarzalnym uśmiechem. Wyciągnęła rękę nad stołem i chwyciła moją dłoń. — Nie nawalisz, ja do tego nie dopuszczę — dodała. — Teraz jesteś mój.