— Dobrze. O, proszę, w Winn — Dixie nie jest tak źle. Chyba spróbujemy wejść, jest wolne miejsce na parkingu. Pa!
Nigdy bym nie przypuszczał, że to możliwe, ale Rita najwyraźniej nauczyła się obywać bez oddychania. A może musiała tylko jak wieloryb od czasu do czasu wynurzać się, żeby nabrać powietrza. Tak czy inaczej dała inspirujący spektakl, po którym poczułem się dużo lepiej przygotowany do zakładania okiennic z jednorękim chłopakiem mojej siostry. Zapaliłem silnik i wsunąłem się w sznur samochodów.
Jeśli normalnie ruch w godzinach szczytu to jeden wielki chaos, to w godzinach szczytu przed nadejściem huraganu rozpętuje się istna apokalipsa, obłędna walka o to, by nawet jeżeli wszyscy zginiemy, nie być tym pierwszym. Kierowcy prowadzili, jakby autentycznie musieli zabić każdego, kto mógłby im przeszkodzić w zdobyciu sklejki i baterii. Domek Debory w Coral Gables znajdował się niedaleko, ale kiedy wreszcie zatrzymałem się przed nim, czułem się, jakbym przetrwał próbę męskości u Apaczów.
Kiedy tylko wysiadłem, drzwi frontowe otworzyły się i wyszedł Chutsky.
— Cześć, stary — zawołał. Pomachał wesoło stalowym hakiem zastępującym lewą dłoń i przyszedł się przywitać. — Z góry dziękuję za pomoc. Tym cholernym hakiem ciężko przykręcać nakrętki.
— A jeszcze trudniej dłubać w nosie — powiedziałem lekko poirytowany pogodą, z jaką znosił cierpienie.
Ale zamiast się obrazić parsknął śmiechem.
— No. A co dopiero tyłek podetrzeć. Chodź. Wszystko jest za domem.
Poszedłem za nim na tyły domu, gdzie Debora miała mały zarośnięty taras. Tyle że — a to niespodzianka — nie był już zarośnięty. Gałęzie, które dotąd nad nim zwisały, zostały przycięte, a spomiędzy kamieni poznikały chwasty. Pojawiły się za to trzy starannie przystrzyżone krzaki róży i grządka jakichś ozdobnych kwiatów, a w rogu stał wypucowany grill.
Spojrzałem na Chutsky'ego i uniosłem brew.
— Tak, wiem — powiedział. — Trochę to pedalskie, co? — Wzruszył ramionami. — Nudno jest tak siedzieć i kurować się, a poza tym lubię porządek, może bardziej niż twoja siostra.
— Wygląda bardzo ładnie.
— Uhm — mruknął, jakbym naprawdę zarzucił mu, że jest gejem. — Cóż, do roboty. — Ruchem głowy wskazał opartą o ścianę stertę arkuszy blachy falistej: przeciwhuraganowe okiennice Debory. Morga — nowie od dwóch pokoleń mieszkali na Florydzie i Harry wbił nam do głowy, żebyśmy używali solidnych okiennic. Trochę oszczędzisz na okiennicach, dużo więcej wydasz na nowy dom, kiedy zawiodą.
Tyle że minusem wysokiej jakości okiennic Debory było to, że strasznie dużo ważyły i miały ostre krawędzie. Grube rękawice potrzebne koniecznie — w przypadku Chutsky'ego jedna. Nie jestem jednak pewien, czy doceniał to, ile oszczędza na rękawicach. Pracował jakby trochę ciężej niż musiał, żeby pokazać mi, iż wcale nie jest niepełnosprawny i tak naprawdę nie potrzebuje mojej pomocy.
Tak czy owak, już po jakichś czterdziestu minutach wszystkie okiennice mieliśmy zamocowane. Chutsky spojrzał jeszcze na te, które osłaniały drzwi balkonowe, i, wyraźnie zadowolony, że tacy z nas wybitni fachowcy, uniósł lewą rękę, żeby otrzeć pot z czoła. Zreflektował się w ostatniej chwili, zanim przebił sobie hakiem policzek. Zaśmiał się gorzko, wpatrzony w hak.
— Nie mogę się do tego przyzwyczaić. — Pokręcił głową. — Budzę się w środku nocy i swędzi mnie knykieć, którego nie mam.
Trudno znaleźć na to jakąś błyskotliwą czy choćby społecznie akceptowalną odpowiedź. Nigdzie nie wyczytałem, co mówić, gdy ktoś się skarży, że czuje swoją amputowaną dłoń. Chutsky najwyraźniej zauważył moje zmieszanie, bo parsknął oschłym, pustym śmiechem.
— A co tam — powiedział — i stara szkapa jeszcze może wierzgać. — Trochę niefortunny dobór słów, bo nie miał też lewej stopy i wierzganie raczej nie wchodziło w grę. Mimo to cieszyło mnie, że przestał się dołować, i uznałem, że wypada się z nim zgodzić.
— Nikt w to nie wątpi. Jestem pewien, że wrócisz do formy.
— Uhm, dzięki — odparł niezbyt przekonująco. — W każdym razie nie ciebie muszę o tym przekonać, tylko paru urzędasów z Waszyngtonu. Proponują mi pracę za biurkiem, ale… — Wzruszył ramionami.
— No coś ty — powiedziałem. — Chyba nie chcesz znów być szpiegiem, co?
— Na tym się znam. Przez jakiś czas byłem najlepszy.
— Może brakuje ci adrenaliny.
— Może — stwierdził. — Piwa?
— Dzięki — powiedziałem — mam rozkaz z samej góry, żeby kupić wodę i lód, zanim zabraknie.
— No tak. Ludzie boją się, że będą musieli wypić mojito bez lodu.
— To jedno z największych zagrożeń w czasie huraganu.
— Dzięki za pomoc — powiedział.
Kiedy jechałem do domu, ruch się nie zmniejszył, wręcz przeciwnie. Niektórzy gnali z drogocennymi arkuszami sklejki przytroczonymi do dachu, jakby właśnie obrobili bank. Złością odreagowywali stres, jaki przeżywa człowiek, który stoi godzinę w kolejce i myśli tylko o tym, czy ktoś się przed niego nie wepchnie i czy mu wszystkiego nie wykupią.
Inni kierowcy jechali zająć miejsca w tych samych kolejkach i patrzyli z nienawiścią na szczęśliwców, którzy ich uprzedzili i być może kupili ostatnią baterię C na Florydzie.
To cudowna mieszanka wrogości, furii i paranoi, powinna ogromnie poprawić mi nastrój. Jednak wszelkie nadzieje na odrobinę uciechy prysły, kiedy złapałem się na tym, że coś nucę, melodię, którą gdzieś już słyszałem, ale nie pamiętałem, gdzie, i nie mogę przestać. A kiedy w końcu sobie przypomniałem, skąd ją znam, cała radość świątecznego wieczoru rozbiła się w puch i pył.
Nuciłem melodię z mojego snu.
Muzyka, która grała mi w głowie, niosła ze sobą żar i swąd spalenizny. Zdawała się prosta, monotonna i niezbyt chwytliwa, a mimo to nuciłem ją sobie na autostradzie South Dixie i jej powtarzające się dźwięki koiły mnie jak kołysanka, którą kiedyś śpiewała mi matka.
I wciąż nie wiedziałem, co to znaczy.
Jestem pewien, że cokolwiek działo się w mojej podświadomości, przyczyna tego była prosta, logiczna i łatwa do zrozumienia. Z drugiej strony, jakoś nie mogłem wymyślić prostego, logicznego i łatwego do zrozumienia powodu, dla którego miałbym we śnie słyszeć muzykę i czuć na twarzy żar.
Zabrzęczała moja komórka i ponieważ ruch i tak odbywał się w żółwim tempie, odebrałem.
— Dexter — powiedziała Rita, ale ledwo poznałem jej głos. Wydawała się przygaszona, zagubiona i kompletnie rozbita. — Cody i Astor… — wykrztusiła — …zniknęli.
Wszystko świetnie się układało. Nowi nosiciele okazywali nadzwyczajną chęć do współpracy. Zaczęli się zbierać w gromady i łatwo dali się przekonać, że muszą postępować według sugestii TEGO. I wznieśli potężne kamienne budowle dla potomstwa TEGO, wymyślili zawiłe obrzędy z wprawiającą w trans muzyką, a rwali się do pomocy z takim entuzjazmem, że w pewnym momencie było ich zbyt wielu, by za nimi nadążyć. Jeśli nosicielom dobrze się powodziło, z wdzięczności zabijali kilku swoich. Jeśli sprawy nie szły po ich myśli, zabijali w nadziei, że TO wszystko naprawi. A TO musiało tylko na to pozwolić.
I korzystając z tej nowo odkrytej swobody, TO zaczęło rozmyślać o swoim potomstwie. Po raz pierwszy, kiedy nastąpiło rozkurczenie i nowo narodzony wyrwał się na świat, TO złapało go, uspokoiło, ukoiło jego strach i podzieliło się z nim swoją świadomością. A nowo narodzony odpowiedział z satysfakcjonującym zapałem, szybko i radośnie przyswoił sobie wszystko, co TO miało mu do przekazania, i chętnie do niego dołączył. I wkrótce było ich czterech, ośmiu, sześćdziesięciu czterech — aż nagle zrobiło się ich zbyt wielu. Po prostu nie starczało dla wszystkich. I nawet nowi nosiciele zaczęli się uskarżać na liczbę wymaganych od nich ofiar.