Выбрать главу

TO, bardzo praktyczne, szybko zorientowało się, na czym polega problem, i rozwiązało go, zabijając prawie całe potomstwo. Mała grupka uciekła w świat w poszukiwaniu nowych nosicieli. TO zostawiło przy sobie garstkę młodych i wreszcie wszystko znów miało pod kontrolą.

Jakiś czas później ci, którzy uciekli, zaczęli się odgryzać. Ustanowili konkurencyjne świątynie i obrzędy i wysłali swoje liczne armie przeciw TEMU. Wielki zamęt trwał bardzo długo. Ale ponieważ TO było najstarsze i najbardziej doświadczone, ostatecznie pokonało wszystkich pozostałych oprócz kilku, którzy się ukryli.

Znaleźli schronienie w nosicielach rozrzuconych po całym świecie, nie wychylali się i wielu przeżyło. TO jednak przez tysiąclecia nauczyło się, jak ważne jest, by czekać. Miało pod dostatkiem czasu — całą wieczność — i mogło sobie pozwolić, by zachować cierpliwość, powoli wyłapywać i zabijać tych, którzy ocaleli, a potem bez pośpiechu, starannie przywrócić cudownemu kultowi swojej osoby dawną świetność.

TO pilnowało, by kult pozostał żywy; ukryty, ale żywy. I czekało na pozostałych.

37

Nasz świat to nie raj, wiem doskonale. Na każdym kroku czyhają niezliczone zagrożenia, szczególnie na dzieci: może je uprowadzić obcy człowiek, przyjaciel rodziny albo rozwiedziony tatuś; mogą oddalić się i zniknąć, wpaść do kanału, utopić się w basenie sąsiada — a kiedy nadciąga huragan, pojawia się jeszcze więcej możliwości. Lista ograniczona jest tylko ich wyobraźnią, a tej Cody'emu i Astor nie brakowało.

Kiedy jednak Rita powiedziała mi, że zniknęli, nie pomyślałem o kanałach, wypadkach drogowych czy gangach motocyklistów. Wiedziałem, co spotkało Cody'ego i Astor, wiedziałem to z zimną, twardą pewnością, tak jasną i niepodważalną, że nie mogła się z nią równać żadna z szeptanych podpowiedzi Pasażera. W głowie eksplodowała mi jedna tylko myśl i nawet jej nie zakwestionowałem.

W ułamku sekundy, jakiego potrzebowałem, żeby dotarły do mnie słowa Rity, przed oczami przebiegły mi dziesiątki kadrów: samochody jadące za mną, nocni goście dobijający się do drzwi i okien, straszny facet zostawiający dzieciom wizytówkę i, co postawiło kropkę nad i, zjadliwy komentarz profesora Kellera: „Moloch lubił ofiary z ludzi. Zwłaszcza dzieci”.

Nie wiedziałem, czemu Moloch chciał akurat moje dzieci, ale nie miałem cienia wątpliwości, że to właśnie on — ona? ono? — je miał.

I że nie wróży to Cody'emu i Astor nic dobrego.

Nie zwlekając ani chwili, pognałem do domu, przebijałem się slalomem przez korki jak na rodowitego mieszkańca Miami przystało, i już po kilku minutach wysiadłem z samochodu. Rita stała w deszczu u wylotu podjazdu. Wyglądała jak mała, osamotniona myszka.

— Dexter — powiedziała z bezdenną pustką w głosie. — Proszę, o Boże, Dexter, znajdź ich.

— Zamknij dom — rzuciłem — i chodź ze mną.

Chwilę patrzyła na mnie, jakbym zaproponował jej, żeby zostawiła dzieci i poszła zagrać w kręgle.

— Już. Wiem, gdzie są, ale potrzeba nam pomocy.

Odwróciła się i pobiegła do domu, a ja wyciągnąłem komórkę i wybrałem numer.

— Co — rzuciła Debora.

— Potrzebuję twojej pomocy — powiedziałem.

Chwilę milczała, po czym prychnęła zimnym śmiechem bez krzty wesołości.

— Jezu Chryste. Nadciąga huragan, oprychy już czekają w kolejkach, aż padnie prąd, a ty potrzebujesz mojej pomocy.

— Cody i Astor zniknęli. Ma ich Moloch.

— Dexter.

— Muszę ich jak najszybciej znaleźć i potrzebuję twojej pomocy.

— Przyjeżdżaj — zdecydowała.

Kiedy się rozłączyłem, Rita podeszła do mnie po chodniku, rozbryzgując wodę z tworzących się kałuż.

— Zamknęłam dom. Ale, Dexter, co będzie, jeśli wrócą, a nas nie będzie?

— Jeżeli wrócą, to tylko z nami — odparłem i chyba nie na taką pociechę liczyła. Wcisnęła pięść do ust, jakby ze wszystkich sił tłumiła krzyk. — Wsiadaj, Rita. Otworzyłem jej drzwi i spojrzała na mnie znad na wpół przetrawionych knykci. — Szybko — rzuciłem i wreszcie wsiadła. Wsunąłem się za kierownicę, uruchomiłem wóz i wyjechałem na ulicę.

— Mówiłeś — wyjąkała Rita, a ja z ulgą zauważyłem, że wyjęła pięść z ust — mówiłeś, że wiesz, gdzie są.

— Tak. — Skręciłem na jedynkę i dodałem gazu w rzedniejącym ruchu.

— Gdzie są? — spytała.

— Wiem, kto ich ma — odparłem. — Debora pomoże nam ustalić, dokąd ich zabrał.

— Dexter, o Boże — jęknęła i zaczęła bezgłośnie szlochać. Nawet gdybym nie prowadził, nie wiedziałbym, co zrobić czy powiedzieć, więc skupiłem się na tym, żeby dowieźć nas oboje na komendę w jednym kawałku.

W bardzo wygodnym pokoju zadzwonił telefon. Nie zaświergotał wulgarnie, nie odegrał też salsy ani fragmentu Beethovena, jak nowoczesne komórki. Nie, zamruczał zwyczajnym, staroświeckim dźwiękiem, tak jak telefony dzwonić powinny.

Tradycyjny dzwonek dobrze pasował do tego pokoju, urządzonego z nadzwyczaj krzepiącą elegancją. Był w nim komplet skórzanych mebli — kanapa i dwa fotele — podniszczonych, ale tylko tak, jak podniszczona jest ulubiona para butów. Telefon stał na ciemnym mahoniowym stoliku pod przeciwległą ścianą, obok barku z tego samego gatunku drewna.

Ogólnie pokój miał ponadczasową, swobodną atmosferę bardzo starego, szacownego klubu dla dżentelmenów. Wrażenie to psuł tylko jeden detaclass="underline" miejsce między barkiem a kanapą zajmowała duża oszklona szafka, skrzyżowanie gabloty na trofea z regałem na rzadkie książki. Jednak zamiast półek, w środku znajdowały się setki wyłożonych filcem wnęk. W nieco ponad połowie z nich spoczywały starannie ułożone ceramiczne głowy byka.

Do pokoju wszedł starzec, bez pośpiechu, ale i bez ostrożności i niezdecydowania, jakich można by oczekiwać po kimś w jego wieku. Jego krok był pewny, jak u dużo młodszego człowieka. Miał siwe, bujne włosy i cerę tak gładką, jakby wypolerował ją pustynny wiatr. Szedł do telefonu tak, jakby wiedział, że ktokolwiek chciał z nim rozmawiać, nie rozłączy się, dopóki on nie odbierze i najwyraźniej miał rację, bo kiedy podnosił słuchawkę, telefon wciąż dzwonił.

— Tak — powiedział głosem też dużo młodszym i mocniejszym, niż można by oczekiwać. Słuchając, wziął nóż ze stolika obok telefonu nóż. Był ze starego brązu. Zakrzywiona głowica miała kształt łba byka, z osadzonymi w oczach dwoma dużymi rubinami, a na klindze wykreślone złote litery bardzo przypominające MLK. Podobnie jak jego właściciel, nóż był dużo starszy niż wyglądał i o wiele mocniejszy. Starzec od niechcenia przesunął kciukiem po ostrzu i na skórze został krwawy ślad. Nie przejął się tym. Odłożył nóż.

— Dobrze — powiedział. — Przywieź ich tutaj. — Chwilę słuchał, zlizując krew z kciuka. — Nie — rzucił w końcu i przesunął językiem po dolnej wardze. — Inni już się zbierają. Moloch i jego lud nie boją się sztormu. Przez trzy tysiące lat widzieliśmy dużo gorsze rzeczy i wciąż tu jesteśmy.

Jeszcze chwilę słuchał, po czym przerwał rozmówcy z nutą zniecierpliwienia w głosie.

— Nie — rozkazał. — Żadnych opóźnień. Niech Obserwator przyprowadzi go do mnie. Już czas.

Starzec odłożył słuchawkę i chwilę stał nieruchomo. Potem znowu podniósł nóż i jego gładka stara twarz się wykrzywiła.