— Nie, proszę cię! Naprawdę nie jest tak, jak myślisz… Nie wiesz, co robisz!
Byliśmy gotowi i pokazaliśmy mu nóż, by przekonać, że doskonale wiemy, co robimy, i że to zaraz zrobimy.
— Błagam cię, stary. — Nigdy nie przypuszczał, że można bać się tak, jak bał się w tej chwili; strach wyszedł daleko poza upokorzenie, jakim było to, że zsikał się w gacie i żebrał o życie, daleko poza granice jego wyobraźni.
I nagle stał się zaskakująco spokojny. Spojrzał mi prosto w oczy niepasującym do sytuacji, przytomnym wzrokiem i zmienionym nie do poznania głosem powiedział:
— On cię znajdzie.
Przerwaliśmy na chwilę, żeby zastanowić się, co to znaczy. Ale byliśmy prawie pewni, że to jego ostatni rozpaczliwy blef, a to stępiło wyborny smak jego przerażenia i nas zdenerwowało, więc zalepiliśmy mu usta taśmą i wzięliśmy się do pracy.
A kiedy skończyliśmy, nie zostało z niego nic prócz jednego buta. Można by go oprawić, ale oczywiście to byłoby niechlujstwo, więc wylądował w beczce kwasu razem z resztą Zandera.
Niedobrze, pomyślał Obserwator. Siedzieli w opuszczonym magazynie o wiele za długo i nie ulegało wątpliwości, że cokolwiek tam robili, nie było to spotkanie towarzyskie.
Zresztą, tak samo jak jego zaplanowane spotkanie z Zanderem. Ich rozmowy dotyczyły wyłącznie interesów, choć Zander wyraźnie postrzegał je w innych kategoriach. Podziw, który malował się na jego twarzy podczas tych rzadkich spotkań, wymownie pokazywał, co ten głupiec myślał i czuł. Taki był dumny ze swojego skromnego wkładu, tak bardzo pragnął być blisko zimnej, przeogromnej mocy.
Obserwator nie czuł żalu z powodu tego, co mogło spotkać Zandera — z zastępstwem nie było kłopotu. Zajmowało go co innego: dlaczego to wydarzyło się akurat dziś i co z tego może wynikać.
Dobrze się stało, że nie interweniował, tylko poprzestał na obserwacji. Mógł bez trudu wkroczyć do akcji i pochwycić bezczelnego młodego człowieka, który uprowadził Zandera, zetrzeć go na proch. Nawet w tej chwili czuł, jak szemrze w nim potężna moc, która mogłaby wyzwolić się z rykiem i zmieść wszystko, co jej na drodze, ale nie.
Obserwator potrafił zachować cierpliwość i to też było jego siłą. Jeśli tamten rzeczywiście jest niebezpieczny, lepiej zaczekać i dobrze mu się przyjrzeć; a kiedy już wystarczająco pozna charakter zagrożenia, zaatakuje — szybko, zdecydowanie, do całkowitego niszczenia przeciwnika.
Dlatego obserwował. Minęło kilka godzin, zanim tamten wyszedł i wsiadł do samochodu Zandera. Obserwator trzymał się daleko z tyłu, początkowo ze zgaszonymi światłami, i swobodnie śledził niebieskie durango w wieczornym ruchu. A kiedy tamten zostawił wóz na parkingu przy stacji Metrorail i wsiadł do pociągu, on zrobił to samo, tuż przed zamknięciem się drzwi. Zajął miejsce w drugim końcu wagonu i po raz pierwszy uważnie obejrzał odbicie tej twarzy.
Zaskakująco młoda i nawet przyjemna. Wręcz promieniująca niewinnością. Nie taka, jakiej można by oczekiwać, no ale tak to zwykle bywa.
Młody człowiek wysiadł przy Dadeland i ruszył do jednego z wielu zaparkowanych tam samochodów. Obserwator szedł za nim. Było późno, na parkingu żywej duszy. Wiedział, że mógłby to załatwić teraz, prosta sprawa, wystarczy podkraść się trochę bliżej i pozwolić, by napełniła go moc, która jego rękami pośle tamtego w ciemność. Czuł, jak ta siła w nim wzbiera, powoli, majestatycznie, jeszcze tylko kilka kroków, na usta już ciśnie się potężny, niemy ryk drapieżnika dopadającego zdobycz…
Zatrzymał się w pół kroku i powoli odszedł przejściem między samochodami.
Bo na desce rozdzielczej tamtego leżała bardzo wyraźnie widoczna plakietka.
Policyjne zezwolenie na parkowanie.
Całe szczęście, że zachował cierpliwość. Jeśli tamten był z policji… Problem mógł się okazać dużo poważniejszy, niż przypuszczał. Niedobrze, bardzo niedobrze. Nie obejdzie się bez starannych przygotowań. I dalszej obserwacji.
Obserwator bezszelestnie rozpłynął się w mroku, żeby się przyszykować. I żeby patrzeć.
5
Mówią, że licho nie śpi, i to prawie na pewno o mnie, bo przez kilka dni po tym, kiedy posłałem kochanego Zanderka tam, gdzie czekała na niego zasłużona nagroda, biedny Niezmordowany Dexter był naprawdę bardzo zajęty. Właśnie wtedy, gdy gorączkowe przygotowania Rity ruszyły pełną parą, moja praca postanowiła wziąć z tego przykład. Do Miami zawitała najwyraźniej ta powracająca co jakiś czas pora, kiedy ludziom zaczyna się wydawać, że zabójstwo to dobry pomysł, i przez trzy dni tkwiłem po gałki oczne w rozbryzgach krwi.
Ale czwarty dzień okazał się jeszcze gorszy. Przyniosłem do pracy pączki, jak to mi się czasem zdarza — zwłaszcza po moich igraszkach. Nie wiedzieć czemu, przez kilka dni po tym, jak ja i Pasażer mamy nocne spotkanie, czuję się nie tylko bardziej wyluzowany, ale i głodny. Jestem pewien, że ma to głębokie psychologiczne znaczenie, ale mnie tylko interesuje, żeby złapać ze dwa pączki z dżemem, zanim sępy z laboratorium wszystkie rozdrapią. Znaczenie może poczekać, gdy gra idzie o pączki.
Tego ranka jednak udało mi się dopaść zaledwie jednego z malinowym nadzieniem — i cud, że nie straciłem przy tym palca. Całe piętro żyło przygotowaniami do wyjazdu na miejsce zdarzenia i towarzyszące temu zamieszanie wykazywało, że doszło do szczególnie makabrycznej zbrodni, co niezbyt mnie ucieszyło. Czekała nas praca do późna gdzieś z dala od cywilizacji i kubańskich kanapek. Kto wie, co mi się dostanie na lunch? Skoro z pączkami dałem się wyrolować, lunch mógł się okazać bardzo ważnym posiłkiem, o ile w ogóle będę miał chwilę przerwy.
Złapałem mój podręczny zestaw do analizy śladów krwi i wyszedłem z Vince'em Masuoką, który mimo swojej drobnej postury jakimś cudem dorwał dwa bardzo cenne pączki z nadzieniem — w tym jeden z kremem bawarskim i lukrem czekoladowym.
— Coś za dobrze ci się powodzi, Mocarny Łowco. — Wskazałem ruchem głowy jego łup.
— Bogowie lasu byli łaskawi — odparł i wziął duży kęs. — Mój lud nie zazna głodu.
— Ale ja owszem — powiedziałem.
Obdarzył mnie swoim okropnym, sztucznym uśmiechem, który wyglądał jak wyćwiczony z rządowym podręcznikiem mimiki w ręku.
— Prawa dżungli są okrutne, Koniku Polny — skwitował.
— Tak, wiem. Najpierw trzeba nauczyć się myśleć jak pączek.
— Ha! — Jego śmiech był jeszcze bardziej sztuczny od jego uśmiechu; brzmiał jak odczytywany na głos z zapisu fonetycznego. — A-ha-ha-ha! — Biedak zdawał się symulować wszystkie ludzkie zachowania, tak samo jak ja. Tyle że nie wychodziło mu to tak dobrze jak mnie. Nic dziwnego, że czułem się przy nim znakomicie. Tym bardziej że dość często brał przynoszenie pączków na siebie.
— Przydałby ci się lepszy kamuflaż — stwierdził, patrząc na moją hawajską koszulę w pstry, różowozielony wzorek, złożony z tancerek hula. — Albo lepszy gust.
— Była przeceniona.
— No cóż, niedługo to Rita będzie ci dobierać ubrania. — I nagle z okropnej sztucznej wesołości przeszedł na zupełnie inny ton: — Słuchaj, chyba znalazłem idealnego kucharza.
— Robi pączki z dżemem? — spytałem ze szczerą nadzieją, że temat mojego nadciągającego wielkimi krokami szczęścia małżeńskiego umrze śmiercią naturalną. Cóż, poprosiłem Vince'a, żeby był moim drużbą, i traktował sprawę z pełną powagą.
— To gość z najwyższej półki — kontynuował. — Obsługiwał rozdanie nagród MTV, imprezy show — biznesowe i takie tam.