Выбрать главу

— I jest drogi, aż miło — zauważyłem.

— Ale ma wobec mnie dług wdzięczności — usłyszałem dobrą nowinę. — Myślę, że da się go namówić, żeby spuścił z ceny. Może do jakichś stu pięćdziesięciu od nakrycia.

— Wiesz, Vince, liczyłem, że będzie nas stać na więcej niż jedno nakrycie.

— Pisali o nim w tym, jak mu tam, „South Beach Magazine” — dorzucił, jakby lekko urażony. — Mógłbyś przynajmniej z nim pogadać.

— Szczerze mówiąc — powiedziałem, jak zawsze, kiedy kłamię — zdaje się, że Rita wolałaby coś skromniejszego. Bufet czy coś.

Vince już naprawdę się nadąsał.

— Przynajmniej z nim pogadaj — powtórzył.

— Spytam, co na to Rita — odparłem z nadzieją, że to raz na zawsze zamknie ten temat. Vince w drodze na miejsce zbrodni więcej o tym nie wspomniał, więc może się udało.

Miejsce zbrodni okazało się dużo mniej kłopotliwe, niż przypuszczałem, i kiedy tam dotarłem, humor zdecydowanie mi się poprawił. Po pierwsze, znajdowało się na kampusie Uniwersytetu Miami, mojej kochanej alma mater, i — aby nie wyjść z odgrywanej od urodzenia roli człowieka — zawsze, gdy tam byłem, starałem się udawać, że darzę to miejsce szczególnym sentymentem. Po drugie, podobno było bardzo mało świeżej krwi, co dawało nadzieję, że uwinę się z robotą. No i nie będę musiał się babrać w tym mokrym, czerwonym paskudztwie — naprawdę nie lubię krwi, co może dziwić, ale mówię szczerze. Natomiast czerpię dużą satysfakcję z porządkowania jej na miejscu zbrodni, zmuszania jej, żeby dopasowała się do przyzwoitego schematu, i w ogóle zachowywała, jak należy. W tym wypadku, jak przypuszczałem, nie będzie to wielkie wyzwanie.

I tak jak zwykle w doskonałym nastroju niespiesznie ruszyłem w stronę żółtej taśmy broniącej dostępu do miejsca zbrodni, pewien, że czeka mnie uroczy przerywnik w zabieganym dniu roboczym…

I ledwie przestąpiłem taśmę, zamarłem.

Przez chwilę był tylko jaskrawożółty blask i przyprawiające o mdłości uczucie bezwładnego lotu przez pustkę. Nie widziałem nic prócz ostrego jak nóż, oślepiającego światła. Z mrocznego tylnego siedzenia dobiegał niemy krzyk odrazy mieszającej się ze ślepym przerażeniem, jakie budzi zgrzyt noża rzeźnickiego po tablicy. Potem tupot szybko uciekających nóg, nerwowość, szalona pewność, że coś tu jest bardzo nie w porządku, i znikąd wskazówki, co to ani gdzie tego szukać.

Odzyskałem wzrok i rozejrzałem się wokół. Nie zobaczyłem nic, czego nie spodziewałbym się zobaczyć na miejscu zbrodni: tłumek za żółtą taśmą, kilku mundurowych trzymających gapiów na dystans, kilku detektywów w tanich garniturach i moja ekipa, szczury laboratoryjne przeczesujące na czworakach krzaki. Patrząc gołym okiem, wszystko wyglądało najzupełniej normalnie. I właśnie dlatego o odpowiedź poprosiłem moje niezawodne, całkowicie ubrane oko wewnętrzne.

Co się dzieje? — spytałem w duchu i ponownie zamknąwszy oczy czekałem, co Pasażer będzie miał do powiedzenia na temat tej bezprecedensowej reakcji, tego osobliwego dyskomfortu. Przywykłem już do komentarzy Mrocznego Wspólnika i nieraz zdarzało się, że mój pierwszy rzut oka na miejsce zbrodni przerywał sączony ukradkiem do ucha szept uznania albo rozbawienia, ale to… to była rozpaczliwa skarga, bez dwóch zdań, i nie wiedziałem, co o tym sądzić.

No co? — spytałem jeszcze raz. Ale odpowiedział tylko niespokojny poszum niewidzialnych skrzydeł, otrząsnąłem się więc z tego i poszedłem na miejsce zdarzenia.

Ciała musiały zostać spalone gdzie indziej, bo w pobliżu nie było rożna dość dużego, by aż tak dokładnie upiec dwie kobiety średniej postury. Leżały przy ścieżce okalającej jezioro, które przecinało kampus, i znalazła je para amatorów porannego joggingu. Na podstawie nielicznych śladów krwi, które znalazłem, stwierdziłem, że głowy odcięto już po tym, jak kobiety spłonęły żywcem.

Zaintrygował mnie jeden drobny szczegół. Ciała były ułożone starannie, niemal z czcią, ze zwęglonymi rękami skrzyżowanymi na piersi. A na każdym z torsów, na miejscu odciętej głowy, ktoś z pietyzmem umieścił ceramiczny łeb byka.

Czułe gesty tego rodzaju zawsze wywołują taki czy inny komentarz Mrocznego Pasażera — najczęściej rozbawiony szept, cichy chichot, bywa, że nawet ukłucie zazdrości. Tym razem jednak, kiedy Dexter powiedział do siebie: „Oho, łeb byka! I co my na to?”, odpowiedzią Pasażera było natychmiastowe i zdecydowane…

Milczenie?

Żadnego szeptu, żadnego westchnienia?

Wystosowałem poirytowane żądanie odpowiedzi i usłyszałem tylko tupot spłoszonych nóg, jakby Pasażer chował się to tu, to tam, za wszystkim, co mogłoby mu zapewnić schronienie, w nadziei, że zdoła przeczekać tę burzę niezauważony.

Otworzyłem oczy, bardziej z zaskoczenia niż z jakiegokolwiek innego powodu. Nie mogłem sobie przypomnieć, by Pasażer kiedykolwiek nie miał nic do powiedzenia na nasz ulubiony temat, a tu proszę. Żeby choć był tylko przygaszony, ale nie; on się schował.

Spojrzałem na dwa zwęglone ciała z nowym szacunkiem. Nie miałem pojęcia, co to mogło oznaczać, ale skoro coś takiego nigdy dotąd się nie wydarzyło, warto by to ustalić.

Angel Batista — Bez — Skojarzeń chodził na czworakach po drugiej stronie ścieżki i bardzo uważnie oglądał rzeczy, których ja nie widziałem i które mnie nieszczególnie interesowały.

— Znalazłeś to już? — spytałem go.

Nie podniósł głowy.

— Co miałem znaleźć?

— Pojęcia nie mam — odparłem. — Ale musi gdzieś tu być.

Wyciągnął rękę uzbrojoną w pincetę i wyrwał pojedyncze źdźbło trawy. Obejrzał je dokładnie i schował do plastikowego woreczka.

— Po co nakładać ceramiczną głowę byka?

— Bo czekolada by się roztopiła — odparłem.

Skinął głową, nie podnosząc wzroku.

— Twoja siostra uważa, że to pachnie Santerią.

— No coś ty — powiedziałem. Ta możliwość nie przyszła mi do głowy i trochę zezłościłem się z tego powodu. W końcu to jest Miami; coś, co wygląda na rytuał, w dodatku wykorzystujący zwierzęce łby, od razu powinno nam się skojarzyć z Santerią. Ta afro — kubańska religia, która łączyła animizm Jorubów z katolicyzmem, była tu powszechna. A że dużą rolę grały w niej ofiary ze zwierząt i symbolika zwierzęca, to wyjaśniałoby, skąd wzięły się głowy byków. I choć praktykujący nie mieli przewagi, większość miejscowych trzymała w domu jedną, dwie świeczki ze świętymi lub naszyjniki z muszli monetek kupione u zielarza. Ogólnie uważano, że nawet jeśli w coś nie wierzysz, trochę szacunku dla tego nie zaszkodzi.

Powinno mi to było od razu przyjść do głowy. Ale moja przybrana siostra, teraz już pełnoprawna sierżant z wydziału zabójstw, wpadła na to pierwsza, choć podobno to ja byłem ten bystry.

Ulżyło mi, że przydzielili Deborę do tej sprawy, bo to zapowiadało minimum mrożącej krew w żyłach głupoty. No a przy okazji liczyłem, że wreszcie znajdzie sobie dziewczyna coś ciekawszego do roboty. Ostatnio bowiem dzień i noc krzątała się przy swoim okaleczonym chłopaku, Kyle'u Chutskym, który stracił jeden czy dwa mniej istotne członki podczas niedawnego spotkania z obłąkanym chirurgiem-amatorem, specjalistą w przerabianiu ludzi na skowyczące ziemniaki — tym samym czarnym charakterem, który artystycznie poprzykrawał tak wiele zbędnych części sierżanta Doakesa. Zabrakło mu czasu, żeby skończyć i z Kyle'em, ale Deb bardzo wzięła sobie do serca to, co się stało, i po tym, jak śmiertelnie postrzeliła poczciwego doktora, poświęciła się pielęgnowaniu Chutsky'ego, żeby znów zrobić z niego pełnego wigoru mężczyznę.

Jestem pewien, że nabiła sobie masę punktów w klasyfikacji etycznej, nieważne, kto ją prowadził, ale prawdę mówiąc, wszystkie te dni wolnego nie wyszły jej na dobre w oczach szefostwa, a co gorsza, biedny samotny Dexter boleśnie odczuł niczym niezawinione odstawienie na boczny tor przez jedynego żyjącego członka rodziny.