Kiedy dotarł do przerwy Enckego, nadmiar energii pozwalał mu już wzbudzić pierwsze jajo. „Iasius” wydał dziki okrzyk triumfu. Odpowiedziały mu pozostałe jastrzębie. Podążały za nim wytrwale, próbując naśladować nagłe, zygzakowate zwroty „Iasiusa”, usiłując nie zboczyć ze ścieżki, jaką dla nich utworzył w materii pierścienia, zaciekle odbijając cząsteczki wirujące po jego przejściu. Przywódca stada ciągle się zmieniał, nikt bowiem nie mógł dorównać „Iasiusowi” prędkością ani beztroską odwagą. Jastrzębie często dawały się zaskoczyć furiackim manewrom — spóźnione z zakrętem, błąkały się we mgle nie poruszonych cząsteczek. Odbywał się sprawdzian zręczności i siły. Nawet szczęście odgrywało tu pewną rolę: było cechą wartą przekazania następnemu pokoleniu.
Kiedy „Iasius” zawołał po raz pierwszy, najbliżej znajdował się „Hyale”, zaledwie dwieście kilometrów z tyłu. Przyśpieszył, a „Iasius” dał mu szansę: nieco zwolnił i trzymał się stałego kursu. Nastąpiło spotkanie, „Hyale” zwinnie przybliżył się na odległość dziesięciu metrów. Oba kadłuby idealnie do siebie pasowały. Materia pierścienia rozbiegała się na boki jak śnieg przed czubami nart.
Za pomocą więzi afinicznej „Hyale” rozpoczął przekazywanie swego strukturalnego wzorca, software’owe DNA napełniło „Iasiusa” rozkosznym uczuciem spełnienia. „Iasius” uwzględnił dane „Hyale’a” w matrycy energetycznej, którą wstrzyknął do pierwszego jaja.
„Acetes” ocknął się przepełniony zdumieniem i radością, ożywiony wzburzonymi strumieniami mocy. Każda komórka doznawała zachwytu, marząc już o dorosłości.
„Iasius” wysłał w przestrzeń falę zadowolenia.
„Acetes” został wystrzelony w zimną próżnię. Roztrzaskane odłamki kadłuba „Iasiusa” wirowały w przestrzeni, ciemnoczerwona dziura w granatowej powłoce kurczyła się z oszałamiającą prędkością.
— Wolność! — zaśpiewało jajo. — Jestem wolny!
Wisiał nad nim olbrzymi ciemny korpus. Siły, jakich nie potrafił zrozumieć, choć je wyczuwał, zaprzestawały z wolna dzikich harców. Wszechświat wydawał się złożony z drobnych odprysków materii, przenikanych przez świecące wstęgi energii. Nieopodal z przerażającą prędkością przelatywały jastrzębie.
— Tak, jesteś wolny — oznajmił „Hyale”. — Witam w życiu.
— Co to za miejsce? Kim jestem? Czemu nie mogę ruszać się jak ty? — „Acetes” usiłował połączyć w swoim rozstrojonym umyśle strzępy wiedzy, będące ostatnim darem „Iasiusa”.
— Cierpliwości — doradził mu „Hyale”. — Będziesz rósł, będziesz się uczył. Informacje, które posiadasz, z czasem się zintegrują.
„Acetes” otworzył z ostrożnością kanały więzi afinicznej, zdolny teraz odbierać sygnały z całej strefy Saturna. Natychmiast powitały go chóralnie habitaty; jeszcze gorętszą falą napłynęły pozdrowienia dorosłych edenistów, przemieszane z piskami podnieconych dzieci. Dodawali mu również otuchy jego krewniacy: niedorosłe, dojrzewające wewnątrz pierścieni jastrzębie.
Przestał się miotać w przestrzeni i zawisł przy dolnym kadłubie „Hyale’a”, chłonąc otoczenie niewprawnymi zmysłami. „Hyale” zaczął zmieniać trajektorię ich lotu, aby przemieścić jajo na stałą orbitę wokół gazowego olbrzyma, gdzie przez osiemnaście lat miało dorastać do pełnych rozmiarów.
A „Iasius” gnał już dalej w stronę powłoki chmur, żłobiąc ciemną bruzdę w pierścieniach, wielce wymowną dla każdej istoty zaopatrzonej w odpowiednie narządy optyczne. Zanim jeszcze opuścił pierścień A, zgromadził dość energii do ożywienia następnych dwóch jaj, „Briseisa” i „Epopeusa”. „Hesperus” wyszedł na świat jeszcze w przerwie Cassiniego. „Graeae”, „bcion”, „Laocoón” i „Merope” przebudzili się w pierścieniu B, a odprowadziły je te jastrzębie, które użyczyły im swoich wzorców strukturalnych.
„Udat” dopędził „Iasiusa” niedaleko wewnętrznej krawędzi pierścienia B. Był to długi, morderczy lot, zdolny nadwątlić rezerwy mocy nawet czarnego jastrzębia, najtrudniejsza z możliwych próba zręczności. „Iasius” wszakże znowu zawołał, pragnąc raz jeszcze połączyć się w parę. „Udat” pokonał szybko dzielącą ich odległość, aż naszły na siebie oba pola dystorsyjne, a kadłuby się niemal zetknęły. Kanałem więzi afinicznej przesłał własny wzorzec strukturalny, doznając przy tym uczucia błogiego zadowolenia.
— Dziękuję — rzekł „Iasius” na koniec. — Mam przeczucie, że ten będzie szczególny. Wydaje się powołany do wielkich rzeczy.
Jajo wystrzeliło jak z katapulty wśród licznych odprysków polipa. Gdy „Iasius” się oddalił, „Udat” wyhamował swym polem dystorsyjnym lot zaintrygowanego, pełnego entuzjazmu maleństwa. Skonsternowany czarny jastrząb nie zdążył nawet zapytać, co miało oznaczać to ostatnie tajemnicze stwierdzenie.
— Witam w życiu — rzekł „Udat” oficjalnie, gdy udało mu się wreszcie powstrzymać ruch wirowy siedmiometrowej bryłki.
— Dziękuję — odparł „Oenone”. — Dokąd teraz?
— Na wyższą orbitę. Tu jest za blisko planety.
— Aha! — Nastąpiła pauza, gdy młodzik zaczął badać niewprawnie najbliższą okolicę. Po chwili zdołał wprowadzić niejaki ład w splątane myśli. — A co to takiego planeta?
Ostatnie jajo, „Priam”, wyskoczyło poniżej wąskiego obrzeża pierścienia B. Około trzydziestu jastrzębi, które towarzyszyły dotąd „Iasiusowi” w jego eskapadzie, teraz zawróciło. I tak zbliżyły się niebezpiecznie blisko warstwy chmur wypełniających trzecią część nieba. Na tej wysokości zaznaczał się już destruktywny wpływ grawitacji wichrzącej obrzeża pól dystorsyjnych i ograniczającej tym samym ich możliwości manewrowe.
„Iasius” niezmiennie opadał; na niższej, szybszej orbicie dystansował pozostałe statki. Jego pole dystorsyjne zaczęło szwankować, ostatecznie rozproszone przez siły grawitacyjne pięćset kilometrów od powierzchni gazowego olbrzyma.
Wreszcie ukazał się terminator, gdzie czarne zaciemnienie pożerało błąkające się w ciszy chmury. Blade widmowe cętki przepływały przez zawirowania i wierzchołki, nikły w gęstszych warkoczach amoniaku; światełka to gasły, to znów chwiejnie rozbłyskiwały. „Iasius” wleciał w strefę nocy, mrok rozprzestrzeniał się wkoło niczym groźny żywioł. Saturn przestał być planetą, obiektem astronomicznym: wielki glob rozrastał się z każdą chwilą. Technobiotyczny statek parł w dół pod coraz ostrzejszym kątem. Z przodu błyszczała pojedyncza ognista smuga, wyraźna w czujnikach optycznych. Przebiegający przez zaciemnioną półkulę równik, owo zamarznięte i jałowe pustkowie, promieniał majestatycznym pięknem.
„Iasius” spadał w gęstym, ciemnym deszczu cząsteczek pierścienia wyłapywanych przez pajęcze macki jonosfery — zdradziecko namiętna pieszczota, gdyż pozbawiała je prędkości, możliwości ucieczki, a na koniec życia. Kiedy wlatywały w objęcia jonosfery, wokół nich płonęły lodowate obłoki wodorowe, emitując sztandary spektralnego światła. W miarę jak zniżały swój lot, narastał opór atmosfery, sprawiając, że początkowo błyszczące niczym węgle w palenisku, stopniowo uzyskiwały rozżarzoną koronę; słoneczne iskry ciągnęły za sobą stukilometrowe warkocze smug kondensacyjnych. Lot trwający miliony lat kończył się pięknym spektaklem, gdy siła olśniewającego uderzenia rozrzucała grad migocących, szybko gasnących odłamków. Wszystko, co pozostawało, to cienki ślad czarnej sadzy, natychmiast zamazywany przez rozhukane cyklony.
„Iasius” dotarł do górnych warstw jonosfery. Błyski ginących cząsteczek pierścienia oświetlały dolny kadłub. Przy krawędziach pojawiła się drżąca poświata. Polip zaczął się zwęglać i łuszczyć, pomarańczowe płatki uciekały w dal. Wskutek przegrzania wyspecjalizowanych komórek receptorowych technobiotyczny statek tracił zewnętrzne sensory. Coraz gęstsze chmury wodoru tłukły o kadłub. Statkiem zaczęło trząść, uderzyły w niego szalejące ponaddźwiękowe wichry. „Iasius” obrócił się górnym kadłubem do dołu. Ten nagły zwrot wpłynął niekorzystnie na ptasi lot jastrzębia: kiedy tępe czoło statku nurzało się w wodorze, zadziałały potężne siły hamujące. Na całej powierzchni kadłuba wybuchały dzikie, niebezpieczne płomienie, wykruszały się szerokie płaty polipa. „Iasius” spływał bezradnie w stronę palącej rzeki światła.