Выбрать главу

— Mamo, proszę! — piszczała.

— Idź z Horstem. Kocham cię. — Z pochwy u pasa wysunęła nóż myśliwski: dobrą, solidną, niezawodną stal.

Jackson Gael wyszczerzył zęby. Mogłaby przysiąc, że dostrzegła kły.

14

Ione Saldana stała przed drzwiami do wagonika kolejki, denerwując się, że jeszcze nie są otwarte.

— Nie mogę go przyspieszyć — żachnęła się osobowość habitatu, kiedy resztka emocji rozwiała się w kanale więzi afinicznej.

— Wiem. Wcale cię nie obwiniam. — Zacisnęła piąstki, przestępując z nogi na nogę. Gdy wreszcie wagonik zaczął zwalniać, podniosła rękę w górę, aby uchwycić się jednej ze stalowych klamer. Wspomnienia chwil spędzonych z Joshuą odżyły w jej pamięci. Nigdy już nie będzie w stanie korzystać z wagoników i o nim nie myśleć. Uśmiechnęła się.

Nutka dezaprobaty przemknęła w jej umyśle.

— Zazdrosny — zganiła Tranquillity.

— Niespecjalnie — padła chłodna odpowiedź.

Rozsunęły się drzwi wagonika. Ione wyszła na wyludniony peron i wspięła się pędem na schody. Sierżant, jej ochroniarz, biegł z tyłu ciężkim krokiem.

Była to stacyjka przy zatoczce pod południową czapą biegunową, oddalona o dwa kilometry od zabudowań instytutu badawczego. Zatoka długości sześciuset metrów wrzynała się łagodnym półksiężycem w plażę, na której wśród biało — złotych piasków sterczały tu i ówdzie granitowe głazy. Wzdłuż brzegu ciągnął się sznur sędziwych palm kokosowych; niektóre się przewróciły, wyrywając z podłoża wielkie bryły piachu i korzeni; trzy przełamane w pół drzewa nadawały okolicy trochę dziki wygląd. Pośrodku zatoczki, sześćdziesiąt metrów od brzegu, znajdowała się maleńka wysepka z kępą wysokich palm — uroczy zakątek dla miłośników pływania. Z tyłu zaś, za piaskami, pięła się w górę obsadzona trzciną żwirowa skarpa, która zlewała się z pierwszym i najszerszym tarasem czapy.

Nad krawędzią skarpy, gdzie na trawiastych łąkach rosły grewille, stało sześć niskich polipowych kopuł o średnicy czterdziestu metrów, które wyglądały, jakby częściowo były zakopane w ziemi.

Były to rezydencje Kiintów, przystosowane specjalnie do wymagań ośmiu wielkich ksenobiontów, które brały udział w badaniach nad cywilizacją Laymilów.

Skłonienie ich do współudziału w badaniach było największym osiągnięciem Michaela Saldany. Bo nawet jeśli Kiintowie nie budowali statków translacyjnych (utrzymywali, że z powodów natury psychologicznej nie interesują ich międzygwiezdne podróże), to jednak byli najbardziej rozwiniętą technologicznie rasą w Konfederacji. Przed przyjęciem zaproszenia Michaela stronili od wszelkich przedsięwzięć naukowych z udziałem pozostałych członków Konfederacji. Tym niemniej Michaelowi powiodło się tam, gdzie wielu innych nic nie wskórało. Zaproponował Kontom przystąpienie do programu badawczego o charakterze pokojowym, który nawet dla ich olbrzymich zdolności mógł stanowić wyzwanie. Intelekt Kiintów, jak również dostarczona przez nich aparatura badawcza znacznie przyspieszyły badania. Poza tym już sama ich obecność w tamtych trudnych dniach bardzo podnosiła prestiż Tranquillity.

W żadnym innym habitacie czy świecie — jeśli nie liczyć Avon, stolicy Konfederacji — nie przebywało naraz aż ośmiu przedstawicieli rasy Kiintów, co dawało Michaelowi pewną satysfakcję; nawet w Kulu gościła jedynie para ambasadorów.

Kiintowie byli w równym stopniu wyizolowani w obrębie Tranquillity co ich rasa w Konfederacji. Mimo że utrzymywali dobre, przyjacielskie stosunki z pozostałymi naukowcami, to nie zadawali się z resztą społeczności habitatu, a Tranquillity dość rygorystycznie strzegło ich prywatności. Nawet lone odbyła z nimi tylko kilka formalnych spotkań, podczas których obie strony ograniczyły się do wymiany stosownych grzeczności. Spotkania te męczyły ją prawie tak samo jak „przyjmowanie” istnych rzesz ambasadorów, gdy musiała spędzać godziny na rozmowach z na wpój zgrzybiałymi nudziarzami…

Ione nie odwiedzała nigdy domów Kiintów i pewnie by tego nie zrobiła, gdyby nie pewna okoliczność, która w jej mniemaniu usprawiedliwiała tak poważne naruszenie etykiety.

Stanąwszy na szczycie skarpy, popatrzyła w dół na białe, zwaliste cielska kąpiących się na mieliźnie ksenobiontów. Rozlegały się głośne pluski i chlapnięcia.

Trzydzieści metrów dalej prowadziła na plażę szeroka, kamienista ścieżka. Ione ruszyła w dół.

— W jaki sposób docierają codziennie do instytutu? — zapytała z ciekawością.

— Chodzą pieszo. Tylko ludzie potrzebują mechanicznych środków lokomocji, gdy chcą przejść z pokoju do pokoju.

— Rany, ależ dziś rano jesteś cięty.

— Przypominam raz jeszcze, że gwarancje życia w odosobnieniu stanowiły część umowy, jaką Kiintowie zawarli z twoim dziadkiem.

— Dobrze, dobrze — odparła niecierpliwie. Dotarła do końca ścieżki, po czym zdjęła sandałki i weszła na piasek. Narzutka z frotte, która okrywała jej bikini, opadła luźno na ziemię.

Trzech Kiintów taplało się w wodzie: Nang i Lieria, para pracująca na wydziale fizjologii Laymilów, oraz dziecko. Gdy tylko Ione się obudziła, osobowość habitatu doniosła jej o pojawieniu się maleństwa, aczkolwiek odmówiła pokazania samego momentu narodzin, które nastąpiło w nocy.

„A czy ty udostępniłabyś ksenobiontom nagrania swoich bólów porodowych tylko dlatego, że są chorobliwie ciekawi?”

W końcu dała za wygraną.

Mały Kiint miał około dwóch metrów długości, przy czym korpus — nieco bielszy i bardziej okrągły niż u dorosłych osobników — dźwigały metrowe nogi, przez co czubek głowy znajdował się na tej samej wysokości co twarz Ione. Najwidoczniej spodobało mu się w wodzie. Traktamorficzne ramiona w fantastycznym tempie zmieniały kształty: najpierw szufle i wiosła młóciły fale, wzbijając deszcze kropel, potem z gruszkowatych tworów tryskały strumienie wody. Dziób otwierał się i zamykał energicznie.

Rodzice poklepywali go i głaskali, a ten wyprawiał dzikie harce. Dopóki nie spostrzegł Ione.

— Panika. Alarm. Zdumienie. Rzecz nie ma dość nóg. Idzie chwiejnie. Nie upada. Czemu czemu czemu? Co to?

Ione zamrugała gwałtownie powiekami wobec tej nawały sprzecznych emocji i trwożnych pytań, które niczym wrzask rozległy się w jej umyśle.

— To cię nauczy, żeby się nie podkradać do obcych istot, skomentowała oschle osobowość habitatu.

Mały Kiint przypadł do boku Lierii, kryjąc się przed Ione.

— Co to? Co to? Dziwności się boję.

Ione przechwyciła krótką, wręcz migawkową wymianę mentalnych obrazów, które dorosły Kiint skierował do dziecka — strumień informacji bardziej złożony niż wszystko, z czym się dotąd zetknęła. Prędkość była oszałamiająca, cały przekaz urwał się zaraz po tym, jak się zaczął.

Przystanęła ze stopami zanurzonymi w ciepłej, przejrzystej wodzie, po czym przywitała dorosłych lekkim pokłonem.

— Nang, Lieria, przychodzę pogratulować wam szczęśliwych narodzin i dowiedzieć się, czy wasze dziecko nie ma jakichś szczególnych wymagań. Wybaczcie, jeżeli przeszkadzam.

— Dziękujemy, Ione Saldana — odparła Lieria. W mentalnym głosie zadźwięczała nuta jakby pobłażliwej wesołości. — Twoje zainteresowanie i troskę przyjmujemy z zadowoleniem, przeprosiny są zbyteczne. A to Haile, nasza córka.

— Witaj w Tranquillity, Haile — zwróciła się Ione do dziecka, usiłując przy tym emanować jak najwięcej ciepła i otuchy.

Przyszło jej to z łatwością, ponieważ nowo narodzony Kiint był taki słodziutki. Wyraźnie się odróżniał od poważnych rodziców.