— Mówisz serio, Joshua? To cudownie.
— Jasne, tylko czy mi się uda? Późniejsza dystrybucja to już żaden problem. Gorzej z zakupem. Rozmawiałem o tym z innymi kapitanami. Ciężko rozgryźć tych kupców ze zrzeszenia hodowców róż. Nie godzą się na żadne umowy kontraktacyjne, co jest w sumie dość mądre, bo przynajmniej spółki kredytowe z innych planet nie zdominują ich rynku. Człowiek musi pokazać się ze statkiem i forsą i nawet wtedy nie ma pewności, że dostanie choć flaszkę. W tej branży liczą się znajomości.
— Ale ty nigdy tam nie byłeś, nie masz żadnych znajomości.
— Wiem. Ci, co wybierają się tam po raz pierwszy, muszą sprzedać jakiś towar, pójść na częściową wymianę. Jeśli zabiorę z sobą coś, bez czego kupcy nie będą mogli się obejść, to tak jakbym był już jedną nogą w interesie.
— Tylko co weźmiesz?
— I tu zaczynają się problemy. Na mocy konstytucji Norfolk jest światem rolniczym, dokąd nie wolno eksportować nowoczesnych technologii. Większość statków zabiera więc z sobą wykwintne smakołyki, dzieła sztuki antycznej, bogate tkaniny i takie tam rzeczy.
Ione postawiła ostrożnie Augustine’a po drugiej stronie jedwabnej poduchy i położyła się na boku.
— Ale ty wpadłeś na coś innego, prawda? Znam ten ton, Joshua. Wewnątrz aż kipisz.
Uśmiechnął się do sufitu.
— Bo tak sobie myślałem: coś niezbędnego, ale i nowego.
Jednak nic sztucznego. Coś, czego te wszystkie farmy i miasteczka z epoki kamiennej będą potrzebować.
— Mianowicie?
— Drewno.
— Żartujesz? Drewno na budulec?
— Właśnie.
— Na Norfolku mają drewna bez liku. To gęsto zalesiona planeta.
— I o to chodzi, wszystko tam jest drewniane. Przestudiowałem kilka sensywizyjnych programów o tej planecie. Na Norfolku z drewna buduje się domy, mosty, łodzie, Chryste, nawet furmanki! Najprężniej rozwijają się tam zakłady stolarskie. Ja zamierzam dostarczyć im drewno twarde, naprawdę twarde, jak żelazo. Niech sobie robią z niego meble albo trzonki narzędzi, nawet koła zębate w wiatrakach. Wszystko, czego używa się na co dzień, co gnije lub się wyciera. Nie wprowadzę żadnej nowej technologii, lecz dam im surowiec, który w wielu przypadkach pozwoli na znaczne zmniejszenie kosztów produkcji. Tym sposobem wkradnę się w łaski kupców.
— Ale żeby przewozić drewno w przestrzeni międzygwiezdnej! — Pokiwała głową w zdumieniu. Tylko Joshua mógł wpaść na tak cudownie wariacki pomysł.
— Nie inaczej. „Lady Makbet” powinna zabrać prawie tysiąc ton, jeśli dobrze upchamy ładunek.
— Co to będzie za drewno?
— Sprawdzałem w plikach biblioteczki botanicznej, gdy byłem w Nowej Kalifornii. Najtwardszym znanym drzewem w Konfederacji jest majopi. Rośnie na takiej nowo kolonizowanej planecie, Lalonde.
Aeroplan z wyposażenia „Oenone” miał kształt spłaszczonego jajka, jedenaście metrów długości i purpurowy kadłub, który błyszczał jak chromowany. Skonstruowano go na Kulu w zakładach Brasov Dynamics, ściśle współpracujących z Kulu Corporation w pionierskim przedsięwzięciu wdrażania do produkcji technologu pola jonowego — technologii, która wywołała popłoch wśród pozostałych firm astroinżynieryjnych w całym obszarze Konfederacji. Gdy dotychczasowe kosmoloty stawały się przestarzałe, Kulu wykorzystywało swój technologiczny prymat w rozgrywkach politycznych, udzielając preferencyjnych licencji przedsiębiorstwom w sojuszniczych układach planetarnych.
Standardowe silniki sterujące wyprowadziły go z ciasnego hangaru i pchnęły na orbitę eliptyczną, która ocierała się o górne warstwy atmosfery Atlantydy. Kiedy wokół kadłuba zaczęły gęstnieć pierwsze kosmyki cząsteczkowych oparów, Oxley włączył koherentne pole magnetyczne. Aeroplan otoczyła natychmiast bańka złocistej mgiełki, spowalniająca przepływ mijających go w pędzie gazów.
Oxley chwytał się mezosfery powłoką magnetyczną, hamując aeroplan. Opadali ostrym łukiem ku rozciągniętemu w dole oceanowi Syrinx siedziała w miękkim, głębokim fotelu. W kabinie towarzyszyli jej jeszcze Ruben, Tulą oraz Serina — specjalistka od urządzeń toroidu załogi, która w tej roli zastąpiła Chi. Wszyscy wpatrywali się pilnie w pojedynczy, półokrągły pas przezrocza na przedzie kabiny. Aeroplan został dostosowany do wymagań załogi w stacji przemysłowej Jowisza, gdzie oryginalnie zamontowane krzemowe obwody systemów kontroli lotu wymieniono na technobiotyczny układ procesorowy. Pomimo to obraz uzyskiwany z czujników odznaczał się słabą rozdzielczością w porównaniu z pęcherzami sensorowymi „Oenone”. Prawie to samo zobaczyłyby oczy.
W żaden sposób nie dało się oszacować odległości, a to z braku jakichkolwiek punktów orientacyjnych. Gdyby nie konsultowała się z procesorami aeroplanu, Syrinx nie wiedziałaby nawet, na jakiej znajdują się wysokości. Przestwór oceanu zdawał się me mieć kresu.
Po czterdziestu minutach na horyzoncie ukazała się wyspa Pernik. Porośnięta bujną roślinnością, stanowiła tu kolisty azyl zieleni.
Wyspy, które edeniści wykorzystali do skolonizowania Atlantydy, były odmianą technobiotycznych habitatów. Okrągłe dyski osiągały po dorośnięciu średnicę dwóch kilometrów, a tworzył je polip wypchany na kształt gąbki dla zwiększenia wyporności. Pośrodku rozciągał się park, otoczony w równych odstępach pięcioma wieżami mieszkalnymi, przy których powstała gromada budynków użyteczności publicznej i kopuły zakładów przemysłu lekkiego. Wokół obrzeża wyspy roiło się od pływających przystani.
Podobnie jak drapacze gwiazd w habitatach, tak i apartamenty w wieżach miały dostęp do gruczołów wydzielających zsyntetyzowaną żywność, choć tutaj dostarczały przeważnie soków owocowych i mleka — jakiż byłby sens produkowania czegokolwiek innego, skoro pływa się na czymś, co zasługuje na miano proteinowej zupy? Wyspa korzystała z dwóch źródeł energii potrzebnej do podtrzymania funkcji biologicznych ekosystemu. Pierwszym z nich była fotosynteza, możliwa dzięki gęstym mchom, które porastały prawie każdą zewnętrzną powierzchnię łącznie ze ścianami wież, oraz dzięki potrójnym przewodom pokarmowym, które pochłaniały tony tutejszego odpowiednika kryla, odławianego przy nabrzeżu fiszbinowymi czerpakami. Skorupiaki dostarczały też surowca do odbudowy struktury polipowej. Energię dla przemysłu uzyskiwano natomiast z termicznych kabli potencjałowych — gęstej sieci przewodników organicznych, które wlokły się kilometrami pod wyspą, wyzyskując do wytwarzania prądu elektrycznego różnicę temperatur między chłodnymi głębinami a przypowierzchniową, ogrzaną w słońcu warstwą wód.
Wysp nie przemieszczał żaden napęd: unoszone leniwymi prądami, dryfowały w dowolnym kierunku. Do chwili obecnej zawiązano ich sześćset pięćdziesiąt. Prawdopodobieństwo kolizji było bliskie zeru; gdy w polu widzenia ukazywała się inna wyspa, uważano to za wielkie wydarzenie.
Oxley okrążył Pernika. Po okolicznych wodach snuły się flotylle łodzi. Traulery i drobnicowce zdążały ku łowiskom, pozostawiając za sobą spienione smugi kilwaterów. Za nimi podskakiwały na falach łodzie wycieczkowe, jachty i jachciki, których żagle z zielonej membrany wydymały się silnie na wietrze.
Aeroplan opuścił się w stronę jednego z lądowisk usytuowanych między wieżami a brzegiem wyspy. Sam Eysk w towarzystwie trzech krewniaków przyszedł ich powitać, zaledwie mgiełka zjonizowanego powietrza rozproszyła się wokół aeroplanu, uziemiona metalową kratą.
Syrinx zeszła po wysuniętych ze śluzy składanych schodkach, wciągając w płuca wilgotne, słonawe i dziwnie ciche powietrze.
Pozdrowiła witających ich ludzi, wymieniając się z nimi cechami tożsamości. Miała oto przed sobą Alto i Kildę, małżonków po trzydziestce, którzy nadzorowali przetwórstwo złowionych surowców, oraz Mosula, syna Eyska, dwudziestoczteroletniego młodzieńca o szerokich ramionach i długich, czarnych włosach kręconych jak u Cyganów. Nosił jedynie niebieskie dżinsowe szorty.