Syrinx uśmiechnęła się promiennie.
— Moja lojalna załoga — rzekła w trybie jednokanałowym do Mosula.
— W dodatku bardzo atrakcyjna — odparł w tym samym trybie.
— Powtórzę jej, co powiedziałeś. Gdy znajdziemy się bezpiecznie poza układem.
Podszedł bliżej i objął ją ramieniem.
— Muszę ci coś wyznać — powiedziała. — Nie chodzi mi tylko o przyjemności.
— Tak też podejrzewałem.
— Chcę wynająć łódź i odwiedzić wieloryby. Potrzebuję kogoś zdolnego do nawigacji. Czy to się da załatwić?
— Sam na sam z tobą na łodzi? O tak, to się da załatwić, i to z całą pewnością!
— Są tu w pobliżu jakieś stada czy będziemy musieli wypłynąć z innej wyspy? Mam tylko tydzień.
— Sto kilometrów na południe stąd widziano wczoraj stado płetwali. Zaczekaj, spytam delfinów, czy są tam jeszcze.
— Delfinów?
— Tak. Delfiny pomagają nam w połowach.
— Nie wiedziałam, że macie tu takie serwitory.
— To nie serwitory, ale zwyczajne delfiny z wszczepionym genem więzi afinicznej.
Podążyła za jego myślą, gdy zawołał. Nadeszła dziwna odpowiedź, bardziej melodia niż zdania czy emocje. Delikatna harmonia, ukojenie dla duszy. Zaraz też napłynęły falą wrażenia pozostałych zmysłów. Gnała poprzez zwartą szarość, niewiele widząc, słysząc jedynie ostre zarysy dźwięków. Kształty migotały naokoło niczym galaktyka ciemnych gwiazd. Dotarła do powierzchni i wyskoczyła przez efemeryczne lustro w oślepiający blask i pustkę, gdzie zawisła z wyprężonym ciałem.
Poczuła, jak w odpowiedzi jej własne ciało napina się błogo.
Połączenie afiniczne wygasło i westchnęła z żalu.
— Delfiny są zabawne — rzekł „Oenone”. — Dzięki nim dobrze się czujesz. I kochają wolność.
— Takie wodne jastrzębie, co?
— Nie! Hm, właściwie tak. Poniekąd.
Zadowolona, że zdołała zapędzić „Oenone” w kozi róg, Syrinx odwróciła się do Mosula.
— Było naprawdę cudownie, ale nic nie zrozumiałam.
— W wolnym tłumaczeniu ze scherzo oznacza to, że wieloryby są wciąż w naszym zasięgu. Jeśli weźmiemy moją łódź, dotarcie na miejsce zajmie nam dzień żeglugi. Odpowiada ci?
— I to jak! Tylko czy rodzina cię puści?
— Jasne. Przed nami spokojny miesiąc. Od dziewięciu miesięcy wypruwamy tu z siebie żyły, żeby przygotować się do sezonu, więc należy mi się chyba trochę odpoczynku.
— I wydaje ci się, że odpoczniesz sobie na łodzi, co?
— Mam szczerą nadzieję ciężko popracować. Nie wyglądasz mi na kogoś, kto czułby się najlepiej w roli zwykłego turysty. Choć naprawdę warto obejrzeć te wieloryby.
Odwróciwszy głowę ku morzu, Syrinx wpatrzyła się zadumana w biały obłok zawieszony hen, nad widnokręgiem.
— Ktoś mi się właśnie przypomniał… Mój brat.
Mosul wyczuł udrękę wpisaną w tę myśl, więc nie podjął tematu.
Alkad Mzu wyszła z mieszkania na parterze wieżowca świętego Pelhama i ruszyła do góry po schodach, aż znalazła się w okrągłym holu z falistym sufitem i wysokimi, przezroczystymi ścianami, za którymi widać było parki i błonia habitatu. Kilkanaście rannych ptaszków kręciło się już po holu, czekając na windy przy centralnym filarze lub zdążając w stronę szerokich schodów prowadzących w dół do stacji kolejki tunelowej. Osiowa tuba świetlna zaledwie przed godziną napełniła wnętrze Tranquillity posępnym, bladoróżowym świtem, toteż zwiewne kłębuszki mgły czaiły się jeszcze w zagłębieniach terenu. Błoniom otaczającym hole w drapaczach gwiazd nadano wygląd otwartych łąk, urozmaiconych gdzieniegdzie zagajnikami ozdobnych drzewek i kępami kwitnących krzewów. Mzu minęła rozsuwane drzwi i wyszła na wilgotne powietrze, przesycone zapachem okrytego granatowym kwieciem tytoniu. Kolorowe ptaki śmigały w górze z głośnym świergotem.
Tylko nieznacznie utykając, wybrała się w dół rozdeptaną piaszczystą dróżką w stronę odległego o dwieście metrów jeziora.
Między gęstymi skupiskami białych i niebieskich lilii po mieliznach brodziły flamingi. Wśród nich przemykały się szkarłatne latające jaszczurki; te ksenobiotyczne stworzenia były mniejsze od ziemskich ptaków, miały błyszczące turkusowe oczy i utrzymywały się nieruchomo w powietrzu, aby błyskawicznie dać nura pod gładką jak lustro powierzchnię jeziora. Przedstawiciele obu gatunków zbliżyli się do brzegu, kiedy przechodziła w pobliżu.
Sięgnęła do kieszeni żakietu, wyciągnęła parę czerstwych sucharów i zaczęła im rzucać okruszki. Ptaki i jaszczurki (nigdy nie sprawdzała, jak się naprawdę nazywają) połykały je łapczywie.
Były jej starymi przyjaciółkami, przecież od dwudziestu sześciu lat karmiła je co rano.
Wnętrze Tranquillity pozwalało Alkad odprężyć się psychicznie, już samym swym ogromem gwarantowało bowiem nietykalność. Żałowała, że nie może dostać mieszkania pod powierzchnią.
Mimo upływu lat pusta przestrzeń za oknem wieżowca nadal budziła w niej dreszcze. Osobowość habitatu odrzucała jej wciąż ponawiane prośby o przeprowadzkę do wewnątrz, podobno z powodu braku wolnych mieszkań. Musiała zadowolić się pokojami na parterze, blisko dającej poczucie bezpieczeństwa powłoki, spędzając mnóstwo wolnego czasu na pieszych wędrówkach lub konnych przejażdżkach po błoniach. Po części aby poprawić sobie nastrój, po części dla utrudnienia życia szpiegom z agencji wywiadowczych.
Wokół stojącego dwa metry od dróżki kikuta po starym drzewie, przykrytego teraz kudłatym kożuchem stefanotisa, dreptał bez pośpiechu serwitor ogrodniczy: żółw poddany złożonym modyfikacjom genetycznym, mogący się pochwalić pancerzem metrowej średnicy. Genetycy nie tylko powiększyli ciało żółwia, ale też dodali mu drugi układ trawienny, w którym obumarłe części roślin zamieniały się w bogaty w azot nawóz, wydalany w postaci małych kuleczek. Dołożono mu również parę twardych, okrytych łuską ramion: wychodziły z otworów po obu stronach szyi, a kończyły się pazurami w kształcie szczypiec. Na jej oczach zaczął odcinać i wkładać do ust pomarszczone rurki kwiatów.
— Smacznego! — rzuciła, idąc dalej.
Zmierzała do położonej tuż nad brzegiem jeziora restauracji Glovera. Zbudowano ją z gołych belek, przy czym architekt zadbał o wierne odwzorowanie stylu karaibskich lokali. Stromy dach pokrywała strzecha, a mieszcząca dziesięć stolików weranda na palach wychodziła nad samą wodę. W środku panował ten sam surowy wystrój; stało tam trzydzieści stolików, a w głębi ciągnął się długi barek, gdzie kucharze przygotowywali jedzenie na rozżarzonych rusztach. Wieczorami musieli się uwijać we trzech, aby sprostać zamówieniom; restauracja Glovera cieszyła się dużą popularnością wśród turystów i kadry kierowniczej średniego szczebla.
Kiedy Alkad Mzu weszła do środka, dziesięciu ludzi siedziało przy stolikach. Zwyczajni śniadaniowi bywalcy, typy nieprzywykłe do przyrządzania sobie posiłków w domu. Na barku między dzbankiem do parzenia kawy a termosem bufetowym stała kolumna projektora AV, roztaczając mętną, rozedrganą poświatę. Vincent pozdrowił ją machnięciem ręki, zajęty ubijaniem jajek. Od piętnastu lat był tu kucharzem na porannej zmianie. Alkad również mu pomachała, kiwnęła głową w stronę dwóch znajomych, ostentacyjnie ignorując dziewięćdziesięciosiedmioletniego agenta służb wywiadowczych edenistów, niejakiego Samuela, który także udawał, że jej nie dostrzega. Stolik Alkad stał w kącie, skąd rozciągał się piękny widok na jezioro. Był nakryty dla jednej osoby.