Dzisiejsza data była oczywiście wyryta w pamięci Alkad — wiedziała, co ją czeka. Tym niemniej neuronowy nanosystem z trudem uspokajał przeciążony układ nerwowy, aby łzy me popłynęły jej z oczu i nie zaczęły drżeć usta.
Zrozumiała z bólem, że wiedzieć a widzieć to dwie zupełnie różne rzeczy. I jeszcze ta prześmiewcza ceremonia, jakby zorganizowana tylko po to, aby rozjątrzyć ranę w jej duszy. Uścisk dłoni, symboliczna wymiana listów i wszystko poszło w zapomnienie.
Matko Boska, dziewięćdziesiąt pięć milionów ludzi!
Pomimo usilnych starań neuronowego nanosystemu łza wypłynęła z jej oka. Starła ją papierową serwetką, po czym zapłaciła za śniadanie, zostawiając jak zwykle napiwek. Ruszyła wolno w stronę holu wieżowca świętego Pelhama, skąd wagonikiem udawała się zawsze do pracy.
Lady Moncrieff i Samuel spoglądali na nią uważnie, gdy tak szła, powłócząc lekko nogą na żwirowej ścieżce. Wymienili zakłopotane spojrzenia.
Ione odtwarzała sobie w pamięci tę scenę, mieszając łyżeczką w filiżance porannej herbaty.
— Bardzo nieszczęśliwa kobieta.
— Sądzę, że jej reakcje były zadziwiająco powściągliwe — odparła osobowość habitatu.
— Tylko na zewnątrz — stwierdziła posępnie Ione. Męczył ją kac po ostatnim przyjęciu charytatywnym. Popełniła błąd, siedząc przez cały wieczór obok Dominique Vasilkovsky. Dominique była jej dobrą przyjaciółką i na szczęście nie starała się tej przyjaźni wykorzystać… tylko że to dziewczę piło na potęgę.
Ione patrzyła, jak lady Moncrieff płaci i wychodzi z restauracji Glovera.
— Szkoda, że agenci służb wywiadowczych nie dadzą spokoju doktor Mzu. Takie ciągłe przypominanie z pewnością nie ułatwia jej życia.
— Zawsze ich możesz odesłać.
Łyknęła herbaty, rozważając tę możliwość, podczas gdy serwoszympans uprzątał stół po śniadaniu. Augustine siedział na pomarańczach na srebrnej paterze, próbując wyciągnąć owoc. Brakowało mu siły.
— Przynajmniej mamy ich na oku — rzekła z rezygnacją — Chwilami żałuję, że tu w ogóle przyleciała. Z drugiej strony, nie zniosłabym, gdyby kto inny mógł dysponować jej fachową wiedzą.
— Przypuszczalnie kilka rządów myśli podobnie w odniesieniu do mnie i do ciebie. Taka już jest natura człowieka.
— Może tak, może nie. Nikt z nich nie zgłosił się do tej pracy na ochotnika.
— Pewnie boją się, żeby nie wywiązała się walka o kontrolę nad doktor Mzu. Jeśli choć jeden agent zwróci się do ciebie o wsparcie, wszyscy pójdą w jego ślady. Wybuchną trudne do załagodzenia spory. W tym względzie przyznaję admirałowi całkowitą słuszność: im mniej osób wie o tej sprawie, tym lepiej. Reakcja ludzi na wieść o nowej superbroni masowej zagłady nie może być przecież pozytywna.
— Tak, to prawda. Ten cały kontradmirał Meredith Saldana… on jest moim krewnym?
— W rzeczy samej. To syn ostatniego księcia z Nesko, a więc przysługuje mu prawo do tytułu earla. Wybrał jednak karierę oficerską we Flocie Konfederacji, choć wiedział, że nie będzie mu łatwo z takim nazwiskiem.
— On też odwrócił się plecami do Kulu jak mój dziadek?
— Nie, piątemu synowi rządcy księstwa nie należy się z urodzenia wysoki urząd. Meredith Saldana postanowił zasłużyć sobie na lepszy los. Gdyby pozostał na Nesko, prędko mógłby wejść w konflikt z nowym księciem, opuścił więc planetę, aby gdzie indziej poszukać szczęścia. Biorąc pod uwagę jego pozycję, była to postawa lojalnego poddanego. Rodzina jest dumna z jego osiągnięć.
— To znaczy, że nigdy nie awansuje na admirała?
— Nie. Racje polityczne wykluczają taką możliwość, choć może zdoła kiedyś zostać dowódcą 7 Floty. To nader kompetentny i lubiany oficer.
— Miło wiedzieć, że nie nadszedł jeszcze nasz schyłek. — Zdjęła Augustine’a z pomarańczy, postawiła go przy talerzyku i pocięła mu owoc. Mruczał z zadowoleniem, unosząc ćwiartkę do ust z czarującą flegmatycznością. Jak zwykle, pobiegła myślami do Joshuy. Musiał być już w połowie drogi na Lalonde.
— Mam dla ciebie dwie wiadomości.
— Chcesz mnie wyrwać z zamyślenia — rzuciła oskarżycielsko.
— Tak. Wiesz, że nie lubię, kiedy się zamartwiasz. To także moja wina.
— Wcale nie. Jestem już dużą dziewczynką, dobrze wiedziałam, w co się pakuję z Joshuą. A więc co to za wiadomości?
— Haile pyta, kiedy przyjdziesz popływać.
Oblicze Ione się rozjaśniło.
— Przekaż jej, że spotkamy się za godzinę.
— Bardzo dobrze. Ale jest coś jeszcze. Parker Higgens prosi, abyś go dzisiaj odwiedziła. Nalega na pośpiech. Był dosyć natarczywy.
— O co mu chodzi?
— Sadzę, że zespół analizujący znalezione przez Joshuę moduły elektroniczne dokonał przełomowego odkrycia.
Łodzie rybackie z Pernika pokonały już połowę drogi do linii horyzontu, kiedy w dniu planowanego wypłynięcia na spotkanie z wielorybami Syrinx wyszła rankiem z wieży. Promienie chłodnego porannego słońca nadawały mchom porastającym wyspę matowoszary odcień. Odetchnęła głęboko słonym, cudownie rześkim powietrzem.
— Nigdy nie sądziłem, że nasze powietrze jest wyjątkowe — rzekł Mosul. Szedł z nią ramię w ramię, dźwigając sporych rozmiarów paczkę z zapasami na podróż.
— Gorzej, gdy wzrasta wilgotność. Ale nie zapominaj, że dziewięćdziesiąt procent życia spędzam w perfekcyjnie wyregulowanym środowisku. Cóż za miła odmiana.
— Wielkie dzięki! — wtrącił kwaśno „Oenone”.
Syrinx uśmiechnęła się promiennie.
— Mamy sporo szczęścia — oświadczył Mosul. — Pytałem delfinów, wieloryby są dzisiaj jeszcze bliżej. Powinniśmy je zobaczyć późnym popołudniem.
— Świetnie.
Mosul poprowadził ją szeroką alejką w stronę przystani. Woda pluskała leniwie o polipowe brzegi. W takich momentach nieruchomy Pernik wydawał się naturalną wyspą, przytwierdzoną na stałe do skorupy ziemskiej.
— Bywa, że silniejszy sztorm rozkołysze nas o jeden, dwa stopnie.
— Ach, tak. — Mina jej zrzedła. — Przepraszam, ale nie miałam pojęcia, że tyle mi się wymyka. To było niegrzeczne z mojej strony. Chyba za dużo myślę.
— Nie ma sprawy. Chcesz, żeby popłynął z nami Ruben?
Może dzięki niemu będzie ci lżej na sercu?
Syrinx pomyślała o mężczyźnie zwiniętym w kłębek w łóżku, gdzie go zostawiła pół godziny temu. Nie nadeszła żadna odpowiedź na jej niezbyt gorliwe zapytanie. Zapadł ponownie w sen.
— Nie. Przecież nigdy nie jestem sama, mam „Oenone”.
Wyraz frasunku malował się na przystojnej, ogorzałej twarzy Mosula.
— Ile lat ma Ruben? — zapytał z pewnym zażenowaniem.
Powiedziała mu i omal nie parsknęła śmiechem, gdy zdumienie i cień dezaprobaty uleciały z jego umysłu, choć usilnie próbował zachować je dla siebie. Wszyscy reagowali tak samo.
— Nieładnie tak się droczyć z ludźmi — odezwał się „Oenone”. — To miły młodzieniec, lubię go.
— Zawsze tak mówisz.
— Wyrażam tylko na głos twoje uczucia.
Nabrzeże pływało na wielkich cylindrycznych bębnach flotacyjnych, które kołysały się statecznie na martwej fali. Wzdłuż krawędzi biegły grube, czerwono — purpurowe węże, dostarczające łodziom płyny pokarmowe. Z nieszczelnych złączy wyciekała do wody ciemna, gęsta ciecz.
Syrinx patrzyła z boku, jak dwa serwitory dźwigają skrzynię.