Выбрать главу

Różniły się zasadniczo od spotykanych w habitatach serwoszympansów, głównie za sprawą gadziej łuskowatej skóry o stonowanym błękitnozielonym zabarwieniu. Miały szerokie stopy z długimi, połączonymi błoną palcami.

Czekająca na nich łódź nosiła nazwę „Spiros” i była to żaglówka długości siedemnastu metrów z białym kadłubem z kompozytu. Technobiotyczne podzespoły scalono z mechanicznymi elementami łodzi z maestrią dalece wykraczającą poza względy natury praktycznej. Organy trawienne i rezerwowe pęcherze pokarmowe znajdowały się w zęzie, a zasilały półświadomy zespół procesorowy i błonę grotmasztu, nie licząc drobnych układów pomocniczych. W wystroju kabiny przeważało drewno pochodzące z drzew wyrąbywanych w centralnym parku wyspy. Cała rodzina Mosula używała tej żaglówki do rejsów rekreacyjnych, co tłumaczyło pewien nieporządek w kabinie, kiedy do niej zajrzeli.

Mosul stał w kambuzie, zaciskając palce na paczce z zapasami i rozglądając się posępnie wśród porozrzucanych opakowań z brudnych, przypalonych patelni. Mruczał gniewnie pod nosem.

— Dwa dni temu pływali nią moi młodsi kuzynowie — wyjaśnił tonem przeprosin.

— Nie bądź dla nich zbyt ostry, młodzi lubią sobie poszaleć.

— Nie są już wcale tacy młodzi. Co im szkodziło przysłać tu serwoszympansa, żeby zrobił porządek? Cholera, myślą tylko o sobie. — Padły kolejne przekleństwa, gdy ruszył na przód łodzi i w podobnym stanie zastał prycze.

Syrinx podsłuchała zażartą afiniczną dyskusję z młodocianymi winowajcami. Uśmiechając się pod nosem, zaczęła wyjmować zapasy, i Na rufie „Spirosa” Mosul odłączył przewody doprowadzające z nabrzeża płyny pokarmowe, po czym odbił od brzegu. Pochylona nad relingiem rufowym, Syrinx obserwowała, jak srebrzystoszary, wywodzący się od węgorza ogon długości pięciu metrów skręca się energicznie tuż pod powierzchnią wody, pchając łódź na pełne morze. Ciasno zwinięta błona żagla zaczęła się rozpościerać na dwudziestometrowym maszcie. W pełni rozpostarty żagiel miał kształt trójkąta i kolor wiosennych listków buka, dodatkowo wzmocniony elastyczną heksagonalną pajęczyną komórek mięśniowych.

Wydął się, łapiąc podmuch porannej bryzy. Powstała mała, spieniona strużka kilwateru. Ogon, teraz wyprostowany, od czasu do czasu wykonywał gwałtowne pchnięcia, aby żaglówka nie zeszła z kursu, który Mosul podał technobiotycznym procesorom.

Syrinx z ostrożnością poruszała się po łodzi. Osiągnęli już zaskakującą szybkość, a jej tenisówki na gumowych podeszwach ślizgały się po mokrym pokładzie. Z ulgą oparła się o poręcz, gdzie wiatr muskał ją po twarzy. Mosul podszedł i objął ją ramieniem.

— Na tym oceanie czuję się chyba jeszcze mniej pewnie niż w kosmosie — stwierdziła Syrinx, kiedy Pernik schował się raptownie za rufą. — Wiem, że przestrzeń jest nieskończona, co ani trochę mi nie przeszkadza, lecz Atlantyda naprawdę wygląda na nieskończoną. Tysiące kilometrów pustego oceanu dają wyobrażenie nieskończoności o wiele bardziej przystępne dla ludzkiego umysłu niż wszystkie te lata świetlne.

— Dla twojego umysłu — sprostował Mosul. — Ja tutaj się urodziłem, dla mnie ocean nie wydaje się taki wielki, nigdy bym się na nim nie zgubił. Ale przestrzeń kosmiczna to zupełnie coś innego. W przestrzeni możesz wyruszyć w prostej linii i nigdy nie wrócić. Straszne.

Cały ranek upłynął im na rozmowach, wspominali szczególnie niezwykłe, poruszające lub z innych względów niezapomniane przygody, jakie spotkały ich w przeszłości. Syrinx troszkę mu zazdrościła tego prostego życia na kutrach i żaglówkach; doszła do wniosku, iż ta właśnie rzecz wydała jej się w nim najbardziej pociągająca, gdy po raz pierwszy się spotkali. Mosul był tak cudownie nieskomplikowany. A poza tym w niemal nabożnym skupieniu słuchał o jej wyczynach, spotkanych ludziach, odwiedzonych światach, żmudnej służbie we Flocie.

Kiedy słońce, już wysoko na niebie, mocniej przygrzewało, Synnx rozebrała się i wtarła w skórę sporą porcję olejku do opalania — Oto kolejna różnica — powiedziała, gdy Mosul smarował ją między łopatkami, gdzie nie mogła dosięgnąć. — Przy tobie wyglądam prawie jak albinos.

— Mnie się podobasz — odparł. — Tutaj wszystkie dziewczyny mają czekoladową skórę, jeśli nie ciemniejszą. I jak tu kogoś przekonać, że nie należymy do afrykańskiej grupy etnicznej?

Z westchnieniem wyciągnęła się na ręczniku na dachu kabiny, blisko błony żagla.

— A czy to ważne? Wszyscy nasi etniczni przodkowie dawno się nas wyparli.

— Skąd tyle goryczy w twoich słowach? Nie rozumiem.

Adamiści, których tu gościmy, są dla nas całkiem mili.

— Jasne, że tak. Biorą od was żywność.

— A my od nich pieniądze.

Żagiel z lekka trzeszczał i łopotał, dzień płynął wolno. Rytm łodzi usypiał Syrinx, która powoli zapadała w drzemkę, skąpana w ciepłych promieniach słońca.

— Widzę cię — szepnął „Oenone”, używając tego szczególnego kanału więzi afinicznej, który należał tylko do nich.

Czuła podświadomie, że statek przelatuje nad „Spirosem”.

Otworzyła oczy i spojrzała w bezkresne, lazurowe niebo.

— Wybacz, ale moje oczy nie dorównują twoim pęcherzom sensorowym.

— Lubię na ciebie popatrzeć. Nieczęsto się to zdarza.

Pomachała bezwiednie ręką. I wtedy poza aksamitnym błękitem dojrzała siebie samą: wylegiwała się na kruchym stateczku, machając drobną dłonią. Żaglówka oddalała się jednak, kurczyła do rozmiarów plamki, aż znikła. Znów oba wszechświaty były nieskazitelnie błękitne.

— Wracaj szybko — poprosił „Oenone”. — Blisko planety czuję się jak kaleka.

— To nie potrwa długo, obiecuję.

Tego popołudnia wypatrzyli wieloryby.

Wystawały z wody jak czarne góry. Syrinx dostrzegła je w oddali. Olbrzymie, opływowe cielska wynurzały się z głębin, urągając siłom grawitacji, po czym opadały w spienioną kipiel. Z nozdrzy strzelały w niebo fontanny pary.

Syrinx nie mogła się opanować, skakała jak dziecko po pokładzie, wyciągając palec.

— Patrz! Patrz!

— Widzę — odparł Mosul. Wesołość i osobliwa duma mieszały się w jego myślach. — To płetwale błękitne, duże stado, będzie ich ze sto albo i więcej.

— I ty to widzisz? — zapytała Syrinx.

— Owszem, widzę — zapewnił ją „Oenone”. — I czuję. Jesteś szczęśliwa. Wieloryby także wyglądają na szczęśliwe.

Uśmiechają się.

— Tak! — Syrinx zawołała, rozradowana. Skierowane ku górze paszcze stale się uśmiechały. Miały powód. Egzystencja tych stworzeń była przecież taka beztroska.

Mosul podprowadził bliżej „Spirosa”, nakazując żaglowi zwinięcie brzegów. Nad łodzią przetaczał się hałas stada: plusk wielkich cielsk harcujących w wodzie, głębokie gulgoczące gwizdy dobywające się z nozdrzy olbrzymów. Syrinx usiłowała określić ich rozmiary, gdy „Spiros” opływał skraj stada. Niektóre okazy, wielkie dorosłe samce, musiały osiągać ze trzydzieści metrów.

Jedno z młodych, długie na dziesięć metrów, zbliżyło się do żaglówki. Matka nie odstępowała go ani na moment, oba płetwale trącały się i ocierały o siebie bez ustanku. Potężne rozwidlone ogony huśtały się w dół i w górę. Poziome płetwy młóciły fale, piersiowe zaś biły wodę niczym skurczone skrzydła. Syrinx patrzyła z fascynacją, jak zwierzęta przepływają pięćdziesiąt metrów od łodzi, która zakołysała się niebezpiecznie. Ona jednak ledwie zauważyła przechył: młode zaczęło ssać mleko przewróconej na bok matki.

— Trudno o piękniejszy, wspanialszy widok — powiedziała w zachwycie. Zaciskała kurczowo palce na poręczy, aż jej zbielały knykcie. — I nie są to nawet ksenobionty. Są nasze. Ziemskie.