Выбрать главу

— Marnej jakości ten obraz — sarknął Colin Rexrew. Kontury były w większości rozmyte, a kolory wyblakłe.

— To prawda — przyznała Candace Elford. — Choć testy diagnostyczne satelity obserwacyjnego nie wykazały usterek. Obrazy przekazywane z innych obszarów są czyste. Satelita napotyka na dziwne problemy tylko podczas przelotów nad Quallheimem.

— Bez przesady — wtrącił Terrance Smith. — Nie sądzisz chyba, że mieszkańcy hrabstw z dorzecza Quallheimu zakłócają działanie naszych przyrządów?

Candace Elford zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią. Miała pięćdziesiąt siedem lat, a Lalonde było drugą planetą, gdzie sprawowała władzę szeryfa generalnego. Obie tak zaszczytne nominacje zawdzięczała przede wszystkim swej skrupulatności. Doświadczenie zdobywała w służbach porządkowych na rozmaitych planetach karnych, gdzie w duchu zaczęła gardzić kolonistami, którzy na pogranicznych ziemiach, jak pokazywało życie, byli zdolni do każdego łajdactwa.

— Rzeczywiście, to mało prawdopodobne — zgodziła się. — Wojskowe satelity rozpoznawcze nie wykryły żadnych niezwykłych emisji z hrabstwa Schuster. To pewnie jakaś drobna usterka, satelita obserwacyjny służy już piętnaście lat, a od jedenastu nie miał przeglądu.

— W porządku — rzekł Colin Rexrew. — Zrozumiałem aluzję. Ale sami wiecie, że brak nam pieniędzy na regularne serwisowanie.

— Kiedy nawali moduł, wymiana będzie kosztować LDC o wiele więcej niż porządne przeglądy raz na trzy lata — zripostowała Candace Elford.

— Dość już o tym! Nie odbiegajmy od tematu — burknął gniewnie Colin. Zerknął z tęsknotą na barek z drinkami. Byłoby miło otworzyć teraz jedno z chłodzonych białych win i pogadać swobodnie, lecz Candace Elford pewnie by odmówiła, co postawiłoby go w niezręcznej sytuacji. W swej pracy nie godziła się na żadne kompromisy, była jednym z najlepszych jego ludzi, szeryfowie okazywali jej szacunek i posłuszeństwo. Potrzebował Elford, więc nawet jeśli tak bezwarunkowo przestrzegała regulaminu, jakoś to znosił, nieraz zaciskając zęby.

— Bardzo dobrze — rzekła chłodno. — Jak widać na zdjęciach, w Aberdale spłonęło dwanaście zabudowań. Zgodnie z raportem Matthew Skinnera, szeryfa z miasteczka Schuster, cztery dni temu doszło tam do rozruchów z udziałem zesłańców. Wtedy to zniszczono chaty. Podobno zesłańcy zamordowali dziesięcioletniego chłopca, a wieśniacy urządzili na nich polowanie. Blok nadawczoodbiorczy nadzorcy Mananiego nie odpowiadał, wobec czego nazajutrz po morderstwie jeden z mieszkańców Schuster wybrał się do Aberdale, o czym doniósł mi Skinner. Ale to było trzy dni temu. Powiedział, że odwiedzi Aberdale i zorientuje się w sytuacji. Prawdopodobnie do tamtej chwili zabito już większość zesłańców. Długo przyszło nam czekać na dalsze wiadomości, aż wreszcie dziś rano Matthew Skinner zameldował, że zamieszki wygasły, a wszyscy zesłańcy nie żyją.

— Nie pochwalam bezprawnej akcji odwetowej osiedleńców — oświadczył Colin Rexrew. — Oficjalnie, ma się rozumieć. Bo wziąwszy pod uwagę okoliczności, trudno mieć pretensję do mieszkańców Aberdale. Zesłańcy są przecież zbieraniną łotrów wszelkiej maści. Połowę z nich trzeba było wysłać gdzie indziej, dziesięć lat przymusowych robót nie zresocjalizuje prawdziwych degeneratów.

— Tak, sir — przyznała Candace Elford. — Ale nie w tym kłopot.

Colin Rexrew przeczesał spoconymi palcami kosmyki rzadkich włosów.

— Tego się właśnie obawiałem. Co tam jeszcze macie?

Przesłała datawizyjne polecenie do biurowego komputera. Na ekranach ukazała się miejscowość borykająca się z jeszcze większą nędzą niż Aberdale.

— A to miasteczko Schuster — oznajmiła. — Zdjęcia zrobiono dziś rano. Widać na nich zgliszcza trzech spalonych budynków.

Colin Rexrew wyprostował się za biurkiem.

— Tam też mieli problemy z zesłańcami?

— Zagadkowa sprawa — odparła Candace Elford. — Matthew Skinner ani słowem nie wspomniał o pożarach, a powinien, choćby z tego względu, że ogień bywa niebezpieczny w osadach kolonistów. Ostatnie rutynowe zdjęcia Schuster pochodzą sprzed dwóch tygodni i wtedy budynki stały nienaruszone.

— To coś więcej niż czysty zbieg okoliczności — mruknął Colin Rexrew w zamyśleniu.

— Podobna opinia panuje w moim biurze. Dlatego zdecydowaliśmy się na dokładniejsze oględziny. Biuro Alokacji Gruntów podzieliło dorzecze QuaIIheimu na trzy hrabstwa: Schuster, Medelhn i Rossan. Dotąd założono dziesięć wiosek na tym terytorium.

Spalone domy zauważyliśmy w sześciu: Medellinie, Aberdale, Schuster, Qayen, Pamiers i Kilkee. — Przesłała datawizyjnie kolejne instrukcje. Ekrany zaczęły pokazywać obrazy osad, nagrane w jej biurze tego ranka.

— Chryste — wymamrotał Colin Rexrew. Spomiędzy niektórych zwęglonych belek wciąż jeszcze ulatywał dym. — Co tam się dzieje?

— Tak samo brzmiały nasze pierwsze pytania. Nawiązywaliśmy łączność z nadzorcami wiosek. Ten z Qayen nie odpowiadał, pozostali trzej zapewniali, że na ich terenie wszystko w porządku.

Później skontaktowaliśmy się z wioskami, gdzie nie stwierdzono jakichkolwiek zniszczeń. Salkhad, Guer i Suttal nie odpowiadały na wezwania, natomiast nadzorca Rossanu powiedział, że u nich spokój, nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Nikt nie miał zielonego pojęcia, co się dzieje w innych osadach.

— A ty co o tym sądzisz? — zapytał gubernator.

Popatrzyła w zadumie na ekrany.

— Nie powiedziałam jeszcze wszystkiego. Satelita siedmiokrotnie przelatywał dzisiaj nad dorzeczem Cjuallheimu. Nawet na kiepskich obrazach dało się zauważyć, że nikt nie pracuje w polu, ani jeden mieszkaniec tych dziesięciu wiosek.

Terrance Smith zagwizdał, wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby.

— Niedobrze. To rzecz niepodobna, żeby kolonista zrobił sobie wolne, zwłaszcza gdy dopisuje pogoda. Nadzorcy od początku wbijają im do głowy, że od zbiorów zależy ich przyszłość. Gdy już założą osadę, żadna pomoc nie dotrze do nich z Durringham.

Nie mogą sobie pozwolić na zaniedbywanie upraw. Pamiętacie, co się stało w hrabstwie Arklow?

Colin Rexrew obrzucił chmurnym spojrzeniem swego zastępcę.

— Nie musisz mi przypominać, zaraz po przylocie przejrzałem wszystkie nagrania. — Przeniósł wzrok na ekrany pokazujące akurat wioskę Qayen. Miał złe przeczucie. — Cóż więc sugerujesz? — zwrócił się do szeryfa.

— Zdjęcia nie kłamią — powiedziała. — To wszystko jednak nie mieści mi się w głowie. Bunt zesłańców, którzy zaledwie w cztery dni przejmują kontrolę nad hrabstwami w dorzeczu Quallheimu?

— W tamte strony wysłaliśmy przeszło sześć tysięcy kolonistów — rzekł Terrance Smith. — Większość ma broń i nie wzdraga się przed jej użyciem. A przeciwko nim stu osiemdziesięciu sześciu skazańców, bezbronnych i niezorganizowanych, nie mających żadnej stałej łączności między sobą. Odpad z Ziemi, wykolejeńcy.

Przecież gdyby byli zdolni do przeprowadzenia tego typu operacji, nigdy by tu nie trafili.

— Wiem — odrzekła. — Dlatego powiedziałam, że trudno mi w to uwierzyć. Ale co innego może wchodzić w grę? Ktoś z zewnątrz? Kto?