Wspomnienie: człowiek patrzy w niebo, dostrzega sokoła połączonego więzią afiniczną. Człowiek śmieje się, unosi rękę i pstryka palcami. Powietrze wokół ptaka krzepnie, zamraża go w matrycy nieruchomych molekuł. Sokół spada na kamienie z wysokości dwustu metrów. Starczyło pstryknąć w palce…
Wspomnienie: przerażony do utraty zmysłów wieśniak z Kilkee kieruje laserową strzelbę myśliwską do jednego ze zniewolonych ludzi. Odległość wynosi piętnaście metrów, lecz promień nie wyrządza szkody przeciwnikowi. Po pierwszych kilku strzałach broń odmawia posłuszeństwa. A później pnączak używany przez Latona w charakterze zwiadowcy zwija się w kłębek i zapada w dziwną śpiączkę.
Wioski leżące na obszarze hrabstw z dorzecza Quallheimu zostały ujarzmione z oszałamiającą szybkością. To właśnie przekonywało Latona, że stoi na przeszkodzie jakiejś wojskowej operacji.
Poczynaniami zniewolonych kierowała inteligentna siła, w niebywałym tempie powiększająca szeregi swych nowych sojuszników.
Tylko dlaczego? — zadawał sobie pytanie. Sam wybrał Lalonde, I; ” ponieważ tutaj mogły się ziścić jego dalekosiężne cele. Lecz po co komu kontrola nad mieszkańcami tak nędznej planety?
Testy urządzeń bojowych, innego wyjaśnienia nie znajdował.
A jeśli to były dopiero manewry, to przed jaką operacją? Potencjał nowej broni był ogromny.
— Laton? — odezwał się Waldsey tonem zupełnie do niego niepodobnym, trwożnym i niepewnym.
— Tak? — odparł spokojnie. Domyślał się, co teraz nastąpi.
Po sześćdziesięciu latach lepiej wiedział, jak pracują umysły jego towarzyszy, niż im się wydawało. Co prawda trochę się dziwił, że musiało upłynąć tyle czasu, nim zdecydowali się na konfrontację.
— Wiesz już, co to takiego?
— Nie. Rozważałem możliwość pojawienia się złośliwego nanowirusa, lecz pod względem liczby wbudowanych funkcji musiałby o kilka rzędów wielkości przewyższać wszystko, co istnieje w naszych najśmielszych teoriach. A niektóre z tych funkcji trudno wytłumaczyć zasadami znanej nam dzisiaj fizyki. Krótko mówiąc, jeśli ktoś dysponuje tak potężną technologią, dlaczego używa jej w ten sposób? To bardzo dziwne.
— Dziwne?! — warknął Tao ze złością. — Ojcze, to jest cholernie zabójcze, na dodatek o krok od naszego drzewa. Do diabła z „dziwne”, z tym trzeba coś zrobić!
Wspólnym kanałem afinicznym Laton przesłał migawkowy obraz uśmiechu. Tylko jego dzieci ośmielały się czasem z nim sprzeczać, co w pewnym sensie mu odpowiadało: służalczości nie cierpiał prawie tak samo jak nielojalności. Przez co wszyscy musieli stąpać po wąskiej, zdradliwej ścieżce.
— Bez wątpienia masz jakiś pomysł, co powinniśmy zrobić.
— Pewnie. Załadujmy krążowniki i zmykajmy w góry. Nazwij to strategiczną zmianą pozycji, nazwij to rozwagą, w każdym razie wynośmy się z tego drzewa. Zaraz. Póki to jeszcze możliwe. Nie waham się przyznać, że mam stracha, choć inni udają odważnych.
I — Według wszelkiego prawdopodobieństwa nawet szeryf generalny tej planety już wie, że coś niezwykłego dzieje się w Aberdale i pozostałych wioskach nad Quallheimem — rzekł Laton. Wyczuł, że do rozmowy przystępują też inni, pilnie strzegąc swoich umysłów przed wypływem niepożądanych emocji. — Satelita obserwacyjny LDC jest co prawda w żałosnym stanie, lecz zapewniam cię, że z łatwością wypatrzy lądowe krążowniki. A będzie się odtąd przypatrywał ze wzmożoną uwagą dorzeczu Quallheimu.
— No to co? Strąćmy go i już. Stare masery czarnego jastrzębia, które chowasz w lesie, z pewnością trafią satelitę. Miną tygodnie, zanim LDC umieści nowego na orbicie. Ale wtedy nas już tu od dawna nie będzie. Znajdą w dżungli ślady pojazdów, lecz na sawannie trop zginie.
— Tylko pamiętaj o naszym projekcie, jesteśmy już tak blisko osiągnięcia nieśmiertelności. Chciałbyś z niej zrezygnować?
— Ojcze, jeśli się stąd natychmiast nie wyrwiemy, to nici z naszego projektu, kogo będziesz unieśmiertelniał? Nie damy rady odeprzeć tych zniewolonych wieśniaków. Widziałem, co się dzieje, kiedy się do nich strzela. Jakby niczego nie zauważali! A nawet jeśli ktoś ich kiedyś pokona, dorzecze Quallheimu zostanie przeszukane centymetr po centymetrze po tej awanturze. Tak czy inaczej, nie możemy tu zostać.
— Chłopak ma sporo racji, Laton — wdał się w rozmowę Salkid. — Sentyment to za mało, żeby tkwić tu dłużej.
— Zawsze powtarzałeś, że wiedzy nie można zniszczyć — rzekł Tao. — Wiemy, jak stworzyć mózg przetwarzający równolegle myśli. Potrzeba nam tylko bezpiecznego miejsca, a drzewo na pewno nim nie jest. Już nie.
— Celne argumenty — odparł Laton. — Tylko że nie jestem pewien, czy jakikolwiek zakątek na Lalonde można jeszcze uznać za bezpieczny. Nieprzyjaciel dysponuje przerażającą technologią. — Rozmyślnie odsłonił swe emocje, aby poczuć popłoch i konsternację wśród ich myśli. Oto ten, który nigdy nie okazał słabości, tak bardzo się teraz lękał.
— Nie wejdziemy chyba na kosmodrom w Durringham z prośbą, żeby ktoś podrzucił nas do innego układu — burknął Waldsey.
— Dzieci mogą — odparł Laton. — Urodziły się tutaj, więc agenci wywiadu nie mają o nich żadnych informacji. Gdy się dostaną na orbitę, załatwią dla nas jakiś statek kosmiczny.
— Jasna cholera, ty mówisz serio.
— Żebyś wiedział. To jedyne logiczne rozwiązanie. W razie konieczności gotów jestem skontaktować się z agentami wywiadu w Durringham i zapoznać ich z całą sytuacją. Potraktują mnie poważnie, dzięki czemu ostrzeżenie dotrze gdzie trzeba.
— Jest aż tak źle, ojcze? — spytała Salsett z niepokojem.
Laton pocieszył piętnastoletnią dziewczynkę falą uspokajającego ciepła.
— Nie sądzę, aby do tego doszło, kochanie.
— Opuścić drzewo… — rzekła w zdumieniu.
— Owszem. Tao, wpadłeś na dobry pomysł. Ty i Salkid wyciągniecie z magazynu maser i przygotujecie się do zestrzelenia satelity obserwacyjnego. Reszta ma dziesięć godzin na spakowanie bagaży. Dziś wieczór ruszamy do Durringham.
Nie wyłowił bodaj najlżejszego tchnienia odmowy. Umysły przerywały afiniczny kontakt.
W ciągu następnych godzin gigantea była świadkiem gorączkowej krzątaniny, jakiej tu nie widziano od chwili przybycia ludzi.
Serwoszympansy i wcieleni zwijali się jak w ukropie wśród padających zewsząd rozkazów, kiedy rezydenci drzewa próbowali zdemontować dzieło trzydziestu lat pracy w ciągu tych paru godzin, jakie im pozostały. Z trudem podejmowano decyzje, co można wziąć, a co trzeba zostawić; kilka par sprzeczało się w tego powodu. Krążowniki lądowe musiały przejść błyskawiczny przegląd przed wyruszeniem w drogę po trzydziestu latach bezczynności. Młodsze dzieci Latona plątały się dorosłym pod nogami, nerwowe i podniecone perspektywą wyjazdu. Starsi członkowie bractwa znów myśleli o innych światach w Konfederacji. W pomieszczeniach i korytarzach zakładano ładunki termiczne, mające zatrzeć wszelki ślad po sekretach gigantei.
Zamęt przygotowań brzmiał niczym drugoplanowy pogwar wśród stalowych myśli Latona. Sporadycznie ktoś wdzierał się w jego kontemplacje, prosząc o wskazówki.
Po sporządzeniu krótkiej listy rzeczy osobistych, które chciał z sobą zabrać, pogrążył się we wspomnieniach tego, co zaszło na polanie, kiedy Quinn Dexter zabił nadzorcę Mananiego. Wszystko zapoczątkowało to kuriozalne światło. Wciąż na nowo przeglądał obrazy z pamięci Camilli, przechowywane w półświadomym technobiotycznym zespole procesorowym gigantei. Światło wydawało się płaskie, niemal ściśnięte, miejscami ciemniejsze niż gdzie indziej. Kiedy ponownie się przyjrzał, ciemne obszary wyraźnie się poruszały, płynąc na błyszczących wstęgach rozszalałych elektronów. Błyskawice pełniły rolę przewodników jakiejś formy energii, zachowującej się z pogwałceniem wszelkich przyjętych norm.