Chłodne powietrze musnęło jego twarz. Otworzył oczy w mroku. W gabinecie nic się nie zmieniło. Przełączył implanty wzrokowe na podczerwień. Jackson Gael i Ruth Hilton stali przed nim na pochyłej drewnianej posadzce.
— Sprytnie — rzekł Laton. Kontakt z procesorami wygasł.
Przekazy afiniczne brzmiały jak cichy szept w zamkniętych głębinach jego umysłu. — To energia, mam rację? Samodzielny program wirusowy, zdolny załadować się do pozafizycznej matrycy?
Ruth pochyliła się i uniosła jego podbródek, aby mu się lepiej przyjrzeć.
— Edeniści. Zawsze tacy pragmatyczni.
— Ciekaw jestem, skąd się wziął?
— W jaki sposób złamać jego przekonania? — zapytał Jackson Gael.
— Nie pochodzi od człowieka — mówił Laton. — Co do tego nie ma wątpliwości. Ani od żadnej ze znanych nam ras ksenobiotycznych.
— Jeszcze dziś się przekonasz — rzekła Ruth. Puściła podbródek Latona, po czym wyciągnęła rękę. — Chodź z nami.
Tego samego ranka po naradzie gubernatora z szeryfem generalnym Ralph Hiltch siedział za biurkiem w kontenerze zrzutowym ambasady Kulu, słuchając skróconej wersji wydarzeń z ust Jenny Harris. Jedna z wtyczek ESA w biurze szeryfa poprosiła o spotkanie, na którym opowiedziała jej o zamieszkach ogarniających hrabstwa nad Quallheimem.
I tak być powinno: Ralph cieszył się w duchu, że gubernator nie może nawet pierdnąć, żeby mu o tym nie doniesiono, lecz podobnie jak przed nim Rexrew, również i on nie mógł się oswoić z myślą o powstaniu zesłańców.
— Otwarte wystąpienia? — zapytał sceptycznie.
— Na to wygląda — odparła z zakłopotaniem. — Proszę bardzo, mój człowiek dał mi fleks ze zdjęciami satelity kontrolnego.
— Kiedy załadowała zawartość do bloku procesorowego na biurku Ralpha, ekrany ścienne zaczęły pokazywać obrazy ubogich wiosek nad Quallheimem.
Ralph stanął z rękami na biodrach, przyglądając się półkolistym wyrąbiskom — terenom siłą wydartym dżungli. Korony drzew przypominały zieloną pianę, ustępując gdzieniegdzie miejsca rozległym polanom i zakrywając całkowicie koryta strumieni mniejszych rzek.
— Rzeczywiście, dużo tych pożarów — zgodził się Ralph niechętnie. — W dodatku wybuchły stosunkowo niedawno. Nie można by jakoś poprawić ostrości?
— Okazuje się, że nie, i to jest już drugi powód do niepokoju.
Coś oddziałuje na urządzenia satelity, ilekroć przelatuje nad dorzeczem Quallheimu. Pozostałe obszary Amariska wychodzą na zdjęciach bez zarzutu.
Obrzucił ją powłóczystym spojrzeniem.
— Wiem, że to brzmi idiotycznie — powiedziała.
Ralph zlecił układom neuronowego nanosystemu odszukanie potrzebnych mu informacji, po czym skierował spojrzenie z powrotem na ekrany.
— Od razu widać, że doszło tam do jakichś potyczek. A nie pierwszy to raz, kiedy hrabstwo Schuster zaprząta naszą uwagę.
Neuronowy nanosystem sygnalizował Ralphowi negatywny wynik operacji, otworzył więc kanał łączności ze swym blokiem procesorowym, poszerzając zakres poszukiwań o zawartość tajnych plików z danymi systemów wojskowych.
— Kapitan Lambourne meldowała, że zeszłoroczna wyprawa komisarza zakończyła się fiaskiem — przypomniała mu Jenny Harris. — Nadal nie wiemy, jaki los spotkał zaginione rodziny.
Tym razem Ralph dowiedział się z odebranego raportu, że na postawione przez niego pytanie nie można znaleźć odpowiedzi również w pliku systemów wojskowych.
— A to ciekawe. Jeśli wierzyć informacjom zawartym w plikach, nie istnieje żaden system zakłóceń, który potrafiłby w ten sposób zniekształcić obraz z satelity.
— Kiedy ostatnio aktualizowano dane?
— W zeszłym roku. — Wrócił do biurka. — Coś tu się jednak nie zgadza. Po pierwsze, to zupełnie nieskuteczny system, udaje mu się tylko rozmyć obraz. Po drugie, jeśli ktoś zadaje sobie tyle trudu, żeby zakłócić pracę satelity, czemu po prostu go nie zestrzeli? Satelita krążący nad Lalonde to leciwa maszyna, więc każdy pomyśli, że zniszczenie wynikło z powodu zwykłej awarii. Ten sposób działania tylko ściąga naszą uwagę na hrabstwa w dorzeczu Quallheimu.
— Albo odciąga ją od innego miejsca — zauważyła.
— Czasem rzeczywiście można tu zwariować, ale chyba jeszcze nie postradałem zmysłów? — mruknął. Za oknem ciemne dachy Durringham parowały wolno w jasnych promieniach porannego słońca. Wszystko wydawało się tak sielsko prymitywne: mieszkańcy spacerowali grząskimi ulicami, motorowery rozbryzgiwały błoto, para nastolatków całowała się namiętnie, a w kierunku sypialni przejściowych zmierzała kolejna grupa kolonistów.
Każdego ranka od czterech lat Ralph widywał najróżniejsze odmiany tego samego obrazu. Mieszkańcy Lalonde wiedli skromne, może trochę niemoralne życie, nigdy jednak nikomu nie wadzili. Nie mogli, nie mieli do tego środków. — Gubernator przypuszcza, że nieznana grupa próbuje dokonać przewrotu. Oby się mylił. Choć trudno się z nim nie zgodzić, to brzmi dużo rozsądniej niż powstanie skazańców. — Zastukał palcami o pulpit, próbując skupić myśli. — Kiedy Candace Elford wysyła ten swój oddział?
— Jutro. Zaraz ma się zacząć rekrutacja. Przypadek sprawił, że jednym ze statków, którymi popłyną, jest „Swithland”. Kapitan Lambourne może informować nas na bieżąco o rozwoju wydarzeń, jeśli pozwolisz jej korzystać z bloku nadawczo — odbiorczego.
— Zgoda, ale chcę mieć w tej grupie przynajmniej pięciu naszych ludzi, jakich tylko uda ci się przemycić. Musimy wiedzieć, co słychać w hrabstwach nad Quallheimem. Rozdaj im bloki nadawczoodbiorcze, ale niech nie zapominają, że mogą ich używać jedynie w krytycznej sytuacji. Porozmawiam w tej sprawie z Kelvenem Solankim, pewnie i on chciałby wiedzieć, co się dzieje.
— Zajmę się tym. Jeden z szeryfów, których wysyła Elford, i tak pracuje dla nas, dzięki temu łatwiej będzie umieścić naszych ludzi wśród rekrutów.
— Świetnie, dobra robota.
Jenny Harris zasalutowała oficjalnie, ale nim doszła do drzwi, odwróciła się jeszcze na chwilę.
— Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby dokonywać przewrotu na dzikim pograniczu?
— Może wybiega planami w daleką przyszłość? Jeśli tak, nasza służba nabiera nowego znaczenia.
— Tak, sir. Ale gdyby to była prawda, potrzebowaliby wsparcia spoza układu.
— Zgadza się, jednak takie wsparcie bardzo łatwo namierzyć.
Następne dwie godziny upłynęły Ralphowi na wypełnianiu zwyczajnych obowiązków pracownika ambasady. Lalonde importowało bardzo niewiele, lecz z listy potrzebnych tu towarów próbował wydzielić spory kąsek dla przedsiębiorstw z Kulu. Zajmował się akurat poszukiwaniem dostawcy wysokotemperaturowych form odlewniczych dla nowo powstałej fabryki szkła, kiedy neuronowy nanosystem powiadomił go o nie planowanym pojawieniu się statku kosmicznego, dostrzeżonego w strefie dozwolonego wyjścia pięćdziesiąt tysięcy kilometrów nad powierzchnią planety.
Zamontowane w kontenerze urządzenia elektroniczne wkradły się na kanał, którym dwa cywilne satelity kontroli lotów przekazywały ciągi pierwotnych danych. Ralph był jednak tylko biernym obserwatorem, pozbawionym możliwości wydawania jakichkolwiek poleceń.
Wieża kontroli ruchu lotniczego długo nie odpowiadała na dokonane przez satelity odkrycie. Na równikowej orbicie parkingowej znajdowały się obecnie trzy statki, dwa transportowce z kolonistami z Ziemi oraz frachtowiec z Nowej Kalifornii. W tym tygodniu już nikogo się nie spodziewano. Personel prawdopodobnie nie przebywał nawet w wieży, myślał zniecierpliwiony, czekając, aż ktoś wreszcie ruszy tyłek i udzieli mu dokładniejszych informacji.