Wizyty statków kosmicznych, jeśli pominąć jednostki na kontraktach z LDC i jastrzębie dostarczające zapasy Aetrze, zdarzały się niezmiernie rzadko, najwyżej pięć lub sześć razy do roku. Fakt, że ten pojawił się o tej właśnie porze, stanowił zbieg okoliczności, który dawał Ralphowi dużo do myślenia.
Statek zdążył uruchomić silniki, kierując się na standardową orbitę parkingową, zanim w wieży kontrolnej uruchomiono transponder i otworzono kanał komunikacyjny. Do umysłu Ralpha zaczęły płynąć informacje o niezbędnych certyfikatach i świadectwach rejestracyjnych wydanych przez Komisję Astronautyczną Konfederacji. Lalonde odwiedził niezależny statek handlowy o nazwie „Lady Makbet”.
Ralph przyjmował to wszystko z rosnącą podejrzliwością.
Straszna pogłoska narodziła się w Durringham i rozeszła w tempie, o jakim mogli marzyć spece z działów dystrybucji wiadomości prasowych. A wszystko zaczęło się w chwili, gdy podwładni Candace Elford wyszli na drinka po ciężkim dniu pracy, która polegała na gromadzeniu strzępów wiadomości napływających z hrabstw nad Quallheimem. Mocne miejscowe piwo, słodkie trunki z okolicznych winiarni i lekkie nanosystemowe programy stymulacyjne wydobyły z nich garść tylko trochę przekręconych informacji o tym, co przez cały dzień działo się w biurze szeryfa generalnego.
Nie minęła połowa długiej nocy na Lalonde, a wieści wyszły z barów uczęszczanych przez szeryfów, by trafić do podrzędnych knajpek, które preferowali pracownicy rolni, robotnicy portowi i załogi statków rzecznych. Odległość, czas, alkohol oraz słabe halucynogeny w dużym stopniu zniekształcały i wyolbrzymiały historię. Wersje końcowe, nad którymi rozwodzono się i kłócono zażarcie w podłych spelunkach nad brzegami rzeki, wprawiłyby w podziw niejednego eksperta od zagadnień socjologicznych. Nazajutrz pogłoska znalazła już dojście do wszystkich domów i stanowisk pracy.
W rozmowach padały najczęściej następujące domysły:
Osadnicy z hrabstw w dorzeczu Quallheimu zostali rytualnie zmasakrowani przez skazańców, którzy oddają cześć diabłu. Ogłoszono tam rządy szatańskiej teokracji i zażądano od gubernatora uznania zdobytych ziem za niepodległe państwo — wszyscy więźniowie mieli być tam odesłani.
Skazańcy o radykalnych, anarchistycznych poglądach idą całą armią w dół rzeki, równając z ziemią wioski, gwałcąc i rabując.
Są jak kamikadze: przysięgli zniszczyć Lalonde.
Desant Królewskich Sił Lądowych z Kulu został zrzucony w górze rzeki, gdzie ma utrzymać przyczółek dla głównych oddziałów inwazyjnych; opierający się mieszkańcy zostali rozstrzelani. Skazańcy przeszli na stronę wojska, zdradzając osadników.
I w uzupełnieniu: Lalonde miało być siłą wcielone do królestwa Kulu. (Gówno prawda, mówili ludzie, po co Alastairowi II ta obrzydliwa, wyklęta przez Boga planeta?)
Tyratakom dokucza głód, zaczęli więc zjadać ludzi, z początku tylko w Aberdale. (Nie, niemożliwe. Przecież Tyratakowie są roślinożercami!)
Banda wykolejeńców z Ziemi uprowadziła statek kosmiczny.
Po strąceniu satelity obserwacyjnego wylądowała, żeby pomóc dawnym kumplom z gangu zesłanym na roboty.
Czarne jastrzębie i statki kosmiczne najemników przystąpiły wspólnymi siłami do szturmu na Lalonde. Zapadły decyzje, aby przekształcić planetę w twierdzę rebeliantów, jedną z baz dla oddziałów mających uderzyć na Konfederację. Kolonistów używano jako siły niewolniczej przy budowie fortyfikacji i zamaskowanych lądowisk w głębi dżungli. Skazańcy nadzorowali brygady robotników.
Pośród tych wszystkich dzikich spekulacji niemal zawsze pojawiały się dwie opinie. Pierwsza: skazańcy zabijali kolonistów.
Druga: skazańcy przewodzili albo pomagali w powstaniu Durringham był miastem pionierów, znakomita większość jego mieszkańców ciułała grosz do grosza, harując często po godzinach.
Biedacy mieli wszakże swoją dumę, a jedyną zbiorowość usytuowaną między nimi a dolnym szczeblem drabiny społecznej stanowili skazańcy — łotry, wałkonie, przestępcy, gwałciciele. I, na Boga, tam właśnie było ich miejsce: pod butem.
Kiedy szeryfowie podlegający Candace Elford rozpoczynali rekrutację, w mieście dawało się odczuć napięcie i nerwowość. Albowiem widok oddziału, który zbierał się w porcie, dając pewność, że w górze rzeki naprawdę dzieje się coś niedobrego, zasiał niepokój w sercach rozgniewanych ludzi.
Darcy i Lori mieli szczęście, że nie musieli uczestniczyć w tym zamęcie. Na Lalonde pełnili funkcję oficjalnych przedstawicieli przedsiębiorstwa Ward Molecular z Kulu, które zajmowało się eksportem ogniw z matrycą elektronową i rozmaitych urządzeń opartych na elementach półprzewodnikowych, używanych przez raczkujący przemysł w stolicy do wytwarzania coraz większej liczby produktów. Kontakty handlowe stanowiły ironiczną przykrywkę dla ich konspiracyjnej działalności; głęboko religijnego Kulu nie wiązało w Konfederacji zbyt ścisłe przymierze z edenistami, odkąd zabroniono im zawiązywania habitatów w układach planetarnych królestwa. Darcy’ego i Lori uważano powszechnie za lojalnych poddanych króla Alastaira II.
Interesy prowadzili w długim, drewnianym pomieszczeniu magazynowym, standardowym budynku fabrycznym z dachem o szerokich podstrzeszach i podłogą ułożoną na kamiennych słupach metr nad zmieszanym z błotem żwirem. Mocna konstrukcja z majopi pozwalała mu opierać się przypadkowym próbom włamania ze strony złodziejaszków z rozrastającego się powoli światka przestępczego stolicy. Oboje mieszkali w parterowej chacie zbudowanej pośrodku półakrowego kawałka ziemi za składem, gdzie sadzili, podobnie jak większość mieszkańców Durnngham, warzywa i krzewy owocowe.
Magazyn i chata stały na zachodnim krańcu portu, pięćset metrów od nabrzeża. Wśród sąsiednich zabudowań przeważały zakłady wytwórcze, były tam też kuźnie, tartaki i składy drewna, również kilka względnie nowych tkalni. Między ich posępnymi szeregami biegły ulice, przy których mieszkali w chatach robotnicy. Ten zakątek miasta nie zmienił się od wielu lat. Tylko wschodnie i południowe dystrykty wciąż się rozbudowywały. Nikt nie palił się jakoś do stawiania nowych domów w kierunku dziesięciokilometrowych nadbrzeżnych bagnisk u ujścia Juliffe, podobnie jak na zachód nie było żadnych farm: niespełna dwa kilometry dalej zaczynała się nieujarzmiona puszcza.
Jednakże ze względu na bliskość portu ocierali się o wybuchające tego dnia awantury. Siedzieli właśnie w przyległym do magazynu biurze, kiedy Stewart Danielsson, jeden z ich trzech pracowników, wpadł z hukiem do środka.
— Tłum na zewnątrz! — obwieścił.
Lon i Darcy wymienili spojrzenia, po czym wyszli sprawdzić, co się dzieje.
Z pobliskich fabryk i tartaków ciągnął w stronę portu luźny korowód mężczyzn. Darcy stanął na rampie przed otwartymi na oścież wielkimi drzwiami magazynu; tuż za wejściem było miejsce, gdzie pakowali zamówiony towar, a nawet przeprowadzali drobne naprawy prostszych urządzeń produkcji Ward Moleculars.
Cole Este i Gaven Hough, pozostali dwaj robotnicy, oderwali się od stołów warsztatowych i też wyszli na zewnątrz.
— Dokąd oni wszyscy idą? — zapytała Lori. — I co ich tak rozgniewało? — zwróciła się do Darcy’ego w trybie jednokanałowym.
— Idą do portu — odparł Gaven Hough.
— Ale po co?
Wzruszył ramionami, zakłopotany.
— Rozprawić się z zesłańcami.