Выбрать главу

— A jakże — wymamrotał posępnie Cole Este. — Sam bym chętnie załapał się do tego oddziału. Szeryfowie od samego rana rekrutują ochotników.

— Do licha, czy to miasto przestanie kiedyś myśleć dupą?

— żachnął się Darcy. Sam dowiedział się o powstaniu w hrabstwach nad Quallheimem zeszłego wieczoru, a doniósł mu o tym jego człowiek z Biura Alokacji Gruntów. — Każdy z tych cholernych szeryfów pewnie teraz miele jęzorem o przewrocie w Schuster. Gaven, Steward, zamykajcie magazyn. Koniec pracy na dzisiaj.

Zaczęli zasuwać potężne drzwi, gdy tymczasem Cole Este stał na rampie, szczerząc zęby i rzucając buńczuczne uwagi do znajomych osób. Miał dziewiętnaście lat, był najmłodszym z trójki robotników i niewątpliwie bardzo chciał dołączyć do tłumu.

— Tylko popatrz na tego bałwana — powiedziała Lon.

— Spokojnie. W nic się nie angażujemy, żadnej krytyki.

To nasza podstawowa zasada.

— Co ty powiesz. Oni pozabijają skazańców w sypialniach przejściowych. Wiesz przecież, nie zaprzeczaj.

Darcy zasunął rygiel i zamknął kłódkę dostrojoną do jego linii papilarnych.

— Wiem.

— Chcecie, żebyśmy zostali? — zapytał z wahaniem Danielsson.

— Nie, Stewart, nie trzeba. Wy trzej wracajcie do domu. My tu sobie jakoś poradzimy.

Darcy i Lon siedzieli w biurze, gdzie wszystkie okna oprócz jednego były zasłonięte od wewnątrz okiennicami. Od zaciemnionego warsztatu dzieliła ich przegroda z wysokich szklanych szyb w drewnianych ramach. Skromne umeblowanie składało się z dwóch stołów i pięciu krzeseł wykonanych własnoręcznie przez Darcy’ego. W kącie szemrał prawie niesłyszalny wiatrak klimatyzatora, utrzymując w pomieszczeniu chłodne i suche powietrze.

Biuro było jednym z nielicznych miejsc na planecie, gdzie gromadził się kurz.

— Raz, to można zrozumieć — rzekła Lori. — Ale dwa razy? Coś dziwnego dzieje się w hrabstwie Schuster.

— Niewykluczone. — Darcy położył na stole karabinek maserowy. We wpadających przez okno skąpych promieniach słońca gładka, szara oprawa z kompozytu delikatnie lśniła. Zabezpieczenie na wypadek, gdyby rozruchy przetoczyły się z powrotem w stronę miasta.

Oboje słyszeli dobiegający z portu odległy pomruk tłumu: ścigano i zabijano nowo przybyłych skazańców. Wśród owacji motłochu wbijano ich pałkami w błoto bądź z okrucieństwem szczuto sejasami. Gdyby agenci wyjrzeli przez okno pod kątem, zobaczyliby, jak wszelkich rodzajów łodzie odbijają w pośpiechu od okrągłych polipowych przystani, szukając bezpieczeństwa na rzece.

— Nienawidzę adamistów — stwierdziła Lori. — Tylko adamiści są zdolni do takich okropności. Postępują tak, bo nie znają się wzajemnie. Nie umieją kochać, kierują się tylko strachem i ślepą żądzą.

Darcy z uśmiechem wyciągnął do niej rękę, gdyż umysł Lori emanował pragnieniem znalezienia pociechy w fizycznym kontakcie. Jego dłoń nie dotarła jednak nigdy do celu. Afiniczne wołanie zagrzmiało w ich głowach z siłą huraganu:

— UWAGA, AGENCI WYWIADU NA LALONDE, JESTEM LATON! KSENOBIOTYCZNY WIRUS ENERGETYCZNY SZALEJE W HRABSTWACH NAD OJUALLHEIMEM. WROGI I NIESŁYCHANIE GROŹNY. UCIEKAJCIE Z LALONDE, NATYCHMIAST. NALEŻY POWIADOMIĆ SIŁY POWIETRZNE KONFEDERACJI. TERAZ TO WASZE NAJWAŻNIEJSZE ZADANIE. JA JUŻ DŁUGO NIE WYTRZYMAM…

Lori łkała z rękami przyciśniętymi do uszu i ustami otwartymi w wyrazie przerażenia. Coś zamazało Darcy’emu jej widok — eksplozje chaotycznych mentalnych obrazów, tak jasnych, że aż oślepiały.

Dżungla. Wioska widziana z lotu ptaka. Znowu dżungla. Chłopczyk wiszący z drzewa głową w dół, z rozciętym brzuchem. Brodacz wiszący głową w dół z innego drzewa, dzikie zygzaki błyskawic.

Gorąco, niemiłosierne gorąco.

Darcy pali się, jęczy z bólu. Skóra czernieje, włosy kopcą, krtań się kurczy.

Koniec.

Leży wyciągnięty na podłodze. W tle płomienie. Zawsze płomienie. Mężczyzna i kobieta nachyleni nad nim, nadzy. Ich skóra się zmienia, ciemnieje, pokrywa zieloną łuską. Oczy i wargi szkarłatnie czerwone. Kobieta otwiera usta, wysuwa gadzi rozwidlony język.

Naokoło krzyki dzieci.

Wybaczcie mi, wybaczcie, że zawiodłem was w tej godzinie.

Ojcowska rozpacz, upokorzenie zdające się przenikać do każdej pojedynczej komórki ciała.

Zielone, skórzaste dłonie zaczynają się przesuwać nad jego piersią, a zawsze tam, gdzie palce dotykają skóry, głęboko pod nią czuć pękające trzewia.

— WIERZYCIE TERAZ?

Są też głosy, słyszalne mimo jęków agonii. Dochodzą z wewnątrz, jakby z otchłani mózgu, dokąd nawet myśl afiniczna nie dociera. I chór szeptów: „Możemy pomóc, możemy sprawić, że to wszystko się skończy. Wpuść nas, a wtedy cię uwolnimy. Daj nam siebie”.

— MACIE ICH OSTRZEC, PRZEKLĘCI!

I pustka.

Gdy oprzytomniał, Darcy leżał zwinięty w kłębek na deskach z majopi w swoim biurze. Ugryzł się w wargę, strużka krwi ciekła po jego brodzie.

Dotknął się ostrożnie w okolicy żeber. Nie czuł jednak bólu, żadnych otwartych ran czy wewnętrznych obrażeń.

— To on — wychrypiała Lori. Siedziała na krześle z pochyloną głową i rękami założonymi na piersi, zaciskając kurczowo pięści. — Laton. On tu jest, on naprawdę tu jest.

Darcy dźwignął się z trudem na kolana i w tej pozycji pozostał: był pewien, że gdyby wstał, zaraz by zemdlał.

— Te obrazy… Ty też je widziałaś?

— Ludzigady? Tak. Ale pomyśl o sile kontaktu afinicznego. Ledwo… to wytrzymałam.

— Hrabstwa nad QuaIIheimem, tam według niego wszystko to się dzieje. Ponad tysiąc kilometrów stąd w górę rzeki.

Zasięg ludzkiej więzi afinicznej sięga najwyżej stu.

— Miał trzydzieści lat na udoskonalenie swych diabelskich projektów genetycznych. — Jej myśli niosły z sobą brzemię strachu i odrazy.

— Ksenobiotyczny wirus energetyczny — mruknął Darcy, zafrasowany. — O co mu chodziło? I wzięto go na tortury, razem z dziećmi. Po co? Cóż tam się dzieje w górze rzeki?

— Nie wiem. Wiem tylko, że nigdy mu nie zaufam. Widzieliśmy obrazy, baśniowe postaci. W końcu na ich stworzenie miał trzydzieści lat.

— Jak dla mnie, były zbyt rzeczywiste. I dlaczego miałby się ujawniać? Wie, że go zniszczymy bez względu na cenę.

— No tak, zdaje sobie sprawę, że przybędziemy wielkimi siłami. Z drugiej strony ten, kto dysponuje taką mocą afiniczną, zmusi do posłuszeństwa nawet jastrzębia. Wtedy całe to jego bractwo rozproszy się po wszystkich planetach Konfederacji.

— To było zbyt rzeczywiste — powtórzył Darcy w zadumie.

— Skoro już wiemy, jaki jest potężny, możemy podjąć odpowiednie środki ostrożności. W tym wszystkim brakuje logiki, chyba że faktycznie zmierzył się z czymś, czemu nie mógł sprostać. Z czymś potężniejszym od niego.

Lori zmierzyła go smutnym, niemal bezradnym spojrzeniem.

— Musimy się przekonać, co?

— Tak.

Ich myśli popłynęły i splotły się niczym ciała namiętnych kochanków, pomagając im zebrać siły, wyeliminować słabości, zdobyć się na odwagę.

Darcy chwycił się krzesła i wstał na równe nogi. Każdy staw wydawał mu się sztywny i niesprawny. Usiadł ociężale i potarł przegryzioną wargę.

Lori wręczyła mu chusteczkę z czułym uśmiechem.

— Najpierw obowiązki — rzekł. — Musimy poinformować Jowisza o znalezieniu Latona. To sprawa pierwszej wagi.

Następny jastrząb przybędzie tu dopiero za dwa miesiące.

Spotkam się z Kelvenem Solankim i poproszę, żeby wysłał natychmiast wiadomość Aetrze i na stację serwisową na orbicie Murory, jego biuro dysponuje odpowiednim sprzętem. Siły Powietrzne Konfederacji i tak trzeba będzie powiadomić, więc równie dobrze można zrobić to zaraz. Niech załączy raport na fleksie dyplomatycznym na temat transportowca kolonizacyjnego, który wraca na Ziemię. Dzięki temu nie zostaniemy zdekonspirowani.