— A potem ruszamy w górę rzeki — powiedziała Lori.
— Właśnie tak.
— Następny! — krzyknął szeryf.
Yuri Wilkin podszedł do stolika, trzymając krótko na smyczy swego sejasa Randolfa. Wysoko nad jego głową deszcz bębnił po dachu pustego magazynu. Za plecami szeryfa żółtobrązowy polipowy krater portu piątego powracał wolno do stanu normalności.
Większość statków podpłynęła do nabrzeża po nocy spędzonej na rzece. Robotnicy jednej ze stoczni badali spalony wrak, który kołysał się zanurzony do połowy w wodzie. Pewnie kapitan nie zdążył odcumować, gdy nadbiegła rozbestwiona tłuszcza w poszukiwaniu zesłańców.
Swąd spalonego drewna mieszał się z bardziej egzotycznymi zapachami towarów, które strawił ogień w kilku magazynach. Płomienie strzelające ze skazanych na zagładę budynków były ogromne, nawet tutejszy deszcz gasił je godzinami.
Nocą Yuri wałęsał się wraz z tłumem po okolicy, obserwując z przejęciem, jak dopełnia się dzieło zniszczenia. Płomienie zapaliły też coś w jego sercu, które radowało się na widok młodego przerażonego więźnia, zatłuczonego na krwawą, bezkształtną miazgę pałkami rozwydrzonego tłumu. I on wołał słowa zachęty, dopóki nie zachrypł.
— Wiek? — zapytał szeryf.
— Dwadzieścia — skłamał Yuri. Miał dopiero siedemnaście lat, lecz powagi dodawała mu broda. Skrzyżował palce na szczęście, jakby to miało wystarczyć. Za nim czekało jeszcze z górą dwustu ludzi, których nadzieje na wyjazd odżyły po wznowieniu rekrutacji.
Szeryf uniósł wzrok znad bloku procesorowego.
— Nie wątpię. Posługiwałeś się kiedyś bronią, synu?
— Co tydzień jem gniazdółki, na które poluję. Umiem poruszać się w dżungli. No i mam Randolfa, sam go wytresowałem, próżno szukać drugiej takiej bestii. Umie walczyć i umie polować.
Na pewno przyda się w górze rzeki. Dostanie pan dwóch rekrutów w cenie jednego.
Szeryf pochylił się nieznacznie, spoglądając za krawędź stolika.
Randolf obnażył brudne kły.
— Zabitss sskazańców! — warknęło zwierzę.
— Dobra — mruknął szeryf. — Będziesz słuchał rozkazów?
Trzeba nam ludzi, którzy potrafią pracować w zespole.
— Tak, sir.
— Wyglądasz mi na zucha. Masz ubranie na zmianę?
Yuri obrócił się z radosną miną, pokazując przewieszony przez ramię płócienny worek podróżny. Uwiązał do niego laserową strzelbę.
Ze stosu przy bloku procesorowym szeryf wybrał jedną z jasnoczerwonych odznak.
— To dla ciebie. Pakuj się na „Swithlanda” i znajdź sobie pryczę. Zostaniesz oficjalnie zaprzysiężony, gdy już wypłyniemy.
I załóż kaganiec temu cholernemu zwierzęciu! Jeszcze tego brakowało, żeby gryzł w drodze kolonistów.
Yuri potarł czarne łuski między poszarpanymi uszami sejasa.
— Niech się pan nie przejmuje starym Randolfem. Nikomu nie zrobi krzywdy, jeśli mu nie każę.
— Następny! — zawołał szeryf.
Yuri Wilkin nałożył kapelusz na głowę i ruszył w stronę skąpanej w słońcu przystani — z pieśnią w sercu i mordem na myśli.
— Boże, widziałem już w życiu kilka nędznych planet, Joshua — mówił Ashly Hanson — ale w takiej dziurze jeszcze nie byłem.
Na kosmodromie nikt nie chciał nawet słyszeć o albumach Jezzibelli, nie mówiąc już o pirackiej sieci dystrybucyjnej. — Uniósł smukłą szklankę i łyknął purpurowego soku z jakichś miejscowych owoców, w którym pływało mnóstwo kostek lodu. Pilot stronił od alkoholu, kiedy „Lady Makbet” stała w doku lub czekała na orbicie parkingowej.
Joshua popijał jasne piwo, które było ciepłe i dawało zabójczego kopa. Przynajmniej miało przyzwoitą piankę.
Knajpa, w której pili, nazywała się „Rozbity Kontener”. Drewniany, przypominający stodołę budynek stał w miejscu, gdzie droga z kosmodromu dochodziła do Durringham. Wewnątrz na ścianach porozwieszano rozmaite zużyte elementy kosmolotów, przy czym większą część tylnej ściany zajmował okazały egzemplarz wirnika sprężarki z McBoeinga o kilku łopatkach wygiętych wskutek zderzenia z ptakiem. Knajpę odwiedzał personel kosmodromu, ale też piloci i załogi statków kosmicznych. Był to rzekomo jeden z elegantszych barów w Durringham.
Jeśli „Rozbity Kontener” zasługiwał na miano eleganckiego, to Joshua wolał nie myśleć, jak wygląda reszta lokali w tym mieście.
— Bywało się na gorszych! — rąbnął Warlow. Basowe wibracje wzburzyły powierzchnię piwa w jego pękatej szklance.
— Gdzie konkretnie? — zaciekawił się Ashly.
Joshua ignorował rozmowę. Choć był to dopiero ich drugi dzień w Durringham, zaczynał się martwić. Kiedy Ashly zabrał ich na dół, przy rzece odbywały się akurat jakieś zamieszki. Wszystko pozamykano: sklepy, magazyny, urzędy. Formalności na kosmodromie ograniczone były do minimum, chociaż podejrzewał, że na Lalonde nigdy nie przywiązywano do nich specjalnie dużej wagi.
Ashly miał rację, trafili na nędzną, zacofaną planetę kolonialną.
Tego dnia poszło im niewiele lepiej; doradca gubernatora do spraw przemysłu skierował ich do pewnego handlarza w Durringham. Joshua trafił do małego biura przy nabrzeżu. Zamkniętego, rzecz jasna. Wielokrotne pytania pozwoliły w końcu wytropić właściciela, niejakiego pana Purcella, w jednym z pobliskich barów. Zapewnił, że tysiąc ton majopi to dla niego błahostka. „Ale nie dostaniecie ich tutaj, mamy swoje składy w górze Juliffe”. Wymienił sumę trzydziestu pięciu tysięcy fuzjodolarów za całość i obiecał, że nazajutrz dostawy ruszą na kosmodrom. Drewno wypadało u niego niezwykle drogo, lecz Joshua zrezygnował z targów. Wpłacił nawet zaliczkę w wysokości dwóch tysięcy fuzjodolarów.
Joshua, Ashly i Warlow wrócili na kosmodrom motorowerami (choć koszt ich wypożyczenia był zalegalizowaną grabieżą), ażeby wynająć McBoeinga do przewozu drewna na orbitę. Stracili przy tym pół dnia i trzy tysiące fuzjodolarów na łapówki.
Nie pieniądze najbardziej go martwiły; nawet biorąc pod uwagę wszechobecne na Lalonde zdzierstwo, koszt majopi stanowił tylko ułamek wydatków związanych z lotem na Norfolk. Joshua przywykł do datawizyjnych transakcji i natychmiastowego dostępu do dowolnych osób poprzez lokalną sieć telekomunikacyjną. Na Lalonde, gdzie nie było żadnej sieci i mało kto posiadał neuronowy nanosystem, zaczynał się czuć jak ryba wyrzucona na ląd.
Kiedy późnym popołudniem pojechał do miasta, aby spotkać się z panem Purcellem i powiadomić go o zorganizowaniu McBoeinga, handlarz gdzieś się zawieruszył. Joshua wrócił do „Rozbitego Kontenera” w nie najlepszym nastroju. Nie wiedział, czy rzeczywiście zobaczy nazajutrz drewno, a przecież za sześć dni musieli odlecieć, żeby mieć jakąkolwiek szansę na zakup ładunku „Norfolskich Łez”. Za sześć dni, a on całą swą nadzieję opierał na majopi. Do tej pory pomysł wydawał mu się taki dobry.
Napił się piwa. Lokal się zapełniał, w miarę jak docierali tu pracownicy kosmodromu po skończonej zmianie. W kącie z bloku audio płynęły nuty ballady, paru gości śpiewało. Wielkie łopatki wiatraka niestrudzenie wirowały, próbując rozruszać wilgotne powietrze.
— Kapitan Calvert?
Joshua podniósł wzrok.
Marie Skibbow miała na sobie zieloną obcisłą bluzeczkę bez rękawów i czarną, plisowaną spódniczkę. Gęste włosy zaplotła w zgrabny warkocz. Niosła okrągłą tackę z pustymi szklankami.