— Przyjmuję twoją propozycję — odpowiedział dziewczynie.
— Z tym że płacę za wszystko dopiero po dostarczeniu majopi na orbitę, co odnosi się też do twojej prowizji. Musisz usunąć te przeszkody, o których mówiłaś, ponieważ nie zapłacę ani jednego fuzjodolara po upływie sześciu dni.
Wyciągnęła rękę, którą Joshua uścisnął po chwili wahania.
— Śpimy w kosmolocie, bo coś mi się zdaje, że nigdzie na tej planecie nie znajdziemy sprawnego klimatyzatora. Masz się u nas stawić punktualnie o siódmej rano, odwiedzimy skład drewna.
— Aye, aye, kapitanie. — Wstała, zabierając tackę.
Joshua wysupłał z kieszeni marynarki plik tutejszych franków i kilka z nich odliczył.
— Poprosimy jeszcze raz to samo. I duży drink dla ciebie.
Chyba właśnie na niego zarobiłaś.
Marie wzięła pieniądze i włożyła je do bocznej kieszonki w spódniczce. Odchodząc do barku, zakręciła prowokacyjnie pośladkami.
Ashly odprowadził ją posępnym wzrokiem, po czym jednym haustem dopił sok.
— Boże, zlituj się nad tym synem ambasadora.
Przez cały następny dzień po zamieszkach Darcy i Lori przygotowywali się do podróży. Należało powiadomić o sytuacji Kelvena Solankiego, wyjąć z kapsuły zerowej orły Abrahama i Catlin, dokonać przeglądu sprzętu. A nade wszystko znaleźć środek transportu. Biuro dyrektora portu zostało zniszczone podczas rozruchów, nie dysponowali więc żadnym wykazem cumujących statków. Po południu posłali orły nad polipowe pierścienie przystani, żeby wypatrzyły coś odpowiedniego.
— I co ty na to? — spytał Darcy. Abraham powoli zataczał kręgi nad przystanią siódmą; jego udoskonalone siatkówki rejestrowały ostre obrazy łodzi czekających przy nabrzeżu.
— Każesz mi wybierać? — wykrzyknęła Lori ze zgrozą.
— A masz coś lepszego?
— Nie.
— Przynajmniej wiemy, że tacy dla pieniędzy zrobią wszystko.
Port jeszcze nie otrząsnął się po niedawnych awanturach, kiedy vczesnym rankiem zdążali do przystani siódmej. Z olbrzymich stosów zgliszczy, które tliły się w miejscu dawnych zabudowań, vciąż bił żar i ulatywały smugi gryzącego dymu. Wymyte przez eszcz strużki błotnistego popiołu, wypłynąwszy spod pogorzelisk długimi meandrami, krzepły w porannym słońcu na kształt wilgotnych strumieni lawy.
Brygady robotników rozgrzebywały popieliska drągami z maDpi, sprawdzając, czy nie da się jeszcze czegoś uratować. Darcy Lori minęli jeden ze zrujnowanych magazynów sprzętu kolonistów, gdzie z przeszukanych szczątków budynku wywleczono na stos skrzynie; ich pogięte kompozytowe ścianki przywodziły na myśl surrealistyczne rzeźby. Darcy patrzył, jak pewna zasmucona rodzina podważa wieko potwornie pogniecionej i osmalonej torby marsupialnej. Mały czworonóg usmażył się w swym chemicznym śnie, skurczony niczym czarna mumia. Darcy nie wiedział nawet, jaki to gatunek.
Lori odwracała wzrok od przygnębionych kolonistów szarpiących się z pokrywami zniekształconych skrzyń. Ich nowe kombinezony, jeszcze niedawno błyszczące, były teraz zabłocone i przepocone. Przybyli na Lalonde pełni nadziei, by nieoczekiwanie, zanim jeszcze dano im szansę na rozpoczęcie nowego życia, stanąć oko w oko z tą straszną ruiną.
— To okropne — skomentowała.
— I niebezpieczne — dodał Darcy. — Na razie są otępieni i zszokowani, lecz tylko patrzeć, kiedy wybuchną gniewem. Bez narzędzi gospodarczych nie mają po co płynąć w górę rzeki.
Rexrew będzie musiał się mocno natrudzić, żeby zrekompensować im straty.
— Nie wszystko się spaliło — powiedziała Lori ze smutkiem.
Przez całe popołudnie i wieczór podczas trwania zamieszek ludzie ciągle przechodzili koło magazynu Ward Molecular, a wszyscy dźwigali skrzynie i pudła ze zrabowanym sprzętem osiedleńców.
Okrążyli przystań, dochodząc do pomostu, gdzie cumował „Coogan”. Leciwa krypa była w opłakanym stanie, miała dziury w dachu kabiny i długą wyrwę w burcie dziobowej po zderzeniu z jakąś przeszkodą. Len Buchannan ledwie zdążył uciec z portu przed tłuszczą, wrzucając rozpaczliwie do kotła nawet deski z kabiny.
Gail Buchannan siedziała na swoim zwykłym miejscu przed wejściem do kambuza; szeroki kapelusz ocieniał jej spoconą twarz, w olbrzymiej dłoni prawie niknął trzonek noża kuchennego. Siekała korzeń jakiegoś długiego warzywa nad szaroniebieską patelnią. Kiedy Darcy i Lory weszli na pokład, wlepiła w nich drapieżne spojrzenie.
— A, to znowu wy. Len! Len, chodź no tu, mamy gości. Prędzej, Len!
Darcy czekał z obojętną miną. Już w przeszłości wykorzystywali Buchannanów jako źródło informacji, prosząc ich czasem o przywiezienie fleksów od agentów rozsianych w górze rzeki.
Okazali się wszakże tak nieodpowiedzialni i szurnięci, że Darcy już od dwudziestu miesięcy nie utrzymywał z nimi kontaktu.
Len Buchannan wyszedł z niewielkiej kotłowni, gdzie łatał ściany kabiny. Ubrany był w dżinsy i czapeczkę, z kościstych bioder zwisał welurowy pas z narzędziami stolarskimi, nawiasem mówiąc, bardzo nielicznymi.
Miał chyba lekkiego kaca, co pasowało do opowiadanych w porcie plotek. „Coogan” ostatnio przeżywał ciężkie dni.
— Wybieracie się z ładunkiem w górę rzeki? — zapytał Darcy.
— Nie — odrzekł Len z zasępionym obliczem.
— Mieliśmy trudny sezon — stwierdziła Gail. — Czasy się zmieniają. Dziś już nikt nie okazuje drugiemu szacunku. Gdybyśmy nie rozdawali towaru dosłownie za darmochę, połowa osad w głębi lądu wymarłaby z głodu. Ale czy ktoś okaże ci za to odrobinę wdzięczności? Gdzie tam!
— A co z „Cooganem”, gotów do rejsu? — zapytał Darcy, przerywając tyradę kobiety. — Choćby dzisiaj?
Len ściągnął czapkę i podrapał się po głowie.
— A czemu by nie? Silniki w porządku. Dbam o nie należycie.
— Pewnie, że to łajba na schwał! — wtrąciła głośno Gail.
— Nie mamy problemów z kadłubem „Coogana”, a i kabina wyglądałaby inaczej, gdyby zapijaczony bałwan nie rozpaczał całymi godzinami po tej małej wywłoce.
Len westchnął żałośnie i oparł się o framugę kambuza.
— Nie zaczynaj znowu — rzekł.
— Od razu wiedziałam, co z niej za ziółko. Mówiłam, żebyś nie wypuszczał jej na pokład. Ostrzegałam. I pomyśleć, ileśmy dla niej zrobili.
— Siedź cicho!
Popatrzyła na niego ze złością, po czym wróciła do krojenia białego warzywa.
— Do czego wam „Coogan”? — spytał Len.
— Jeszcze dzisiaj musimy ruszyć w górę rzeki — odpowiedział Darcy. — Nie będzie żadnego ładunku, tylko my.
Len wolno, teatralnym ruchem nałożył swoją czapeczkę.
— Ostatnio w górze rzeki bardzo niespokojnie.
— Wiem. Ale tam właśnie chcemy dotrzeć, do hrabstw nad Quallheimem.
— Przykro mi, nic z tego — sprzeciwił się Len. — Dokądkolwiek w dorzeczu, tylko nie tam.
— Bo stamtąd właśnie zabrałeś tę smarkulę — syknęła Gail zjadliwie. — Dlatego się boisz.
— Do cholery, kobieto, tam się toczy wojna! Nie widziałaś, jak odpływają statki z rekrutami?
— Dziesięć tysięcy fuzjodolarów — oświadczyła Gail. — I nie próbujcie się targować, bo niżej nie zejdę. I tak już żyję na głodowych racjach. Zabiorę was na własne ryzyko, skoro Lennie ma pietra.