— Jeśli to ma być okaz głodu, to chciałbym zobaczyć okaz obżarstwa — zauważył Darcy.
— To mój statek — obruszył się Len. — Ja go zbudowałem.
— W połowie twój! — odkrzyknęła Gail, machając nożem w jego stronę. — W połowie! Też mam tu prawo głosu, zatem mówię: „Coogan” popłynie w dorzecze Quallheimu. Jak ci się nie podoba, to idź, wypłacz się w jej sukienkę. Jeżeli cię przyjmie, ty stary ochlapusie.
— Jeśli tak dalej pójdzie, to się pozabijają, nim wypłyniemy z portu — stwierdziła Lori. Patrzyła, jak Len wodzi wzrokiem po spalonych fragmentach przystani z wyrazem tęsknoty na ogorzałej twarzy.
— W porządku — oznajmił po chwili. — Zabiorę was do hrabstw nad Quallheimem, a przynajmniej tak daleko, jak to tylko możliwe. Ale nie pakuję się w żadne kłopoty.
— Niech i tak będzie — zgodził się Darcy. — Ile nam to zajmie, jeśli wyruszymy z maksymalną prędkością?
— Płynąc pod prąd? — Len przymknął oczy, poruszając wargami w trakcie obliczeń. — Bez zatrzymywania się na handel dziesieć do dwunastu dni. Pamiętajcie, że trzeba stawać co wieczór i ciąć drewno. Będziecie musieli pracować.
— Nie ma mowy — zaoponował Darcy. — Postaram się, aby jeszcze dziś po południu dostarczono nam zapas drewna na drogę.
Ułożymy je w pustej ładowni dziobowej. Poza tym nie potrzebuję dużo snu, więc będę zmieniał cię w nocy. Jak długo potrawa podróż w takich warunkach?
— Może tydzień — odparł Len Buchannan. Nie wydawał się przesadnie uszczęśliwiony tym pomysłem.
— Świetnie. Ruszamy po południu.
— Połowę sumy weźmiemy z góry jako zaliczkę — odezwała się Gail. Nie wiadomo skąd dysk kredytowy pojawił się w jej dłoni.
— Dostaniecie tysiąc zaliczki plus pięćset na zakup żywności i wody. Tak, by starczyło na trzy tygodnie — oświadczyła Lori.
— Następne dwa tysiące otrzymacie dzisiaj po wypłynięciu z portu, a później jeszcze dwa po dotarciu do Schuster. Resztę zapłaty po powrocie.
Gail Buchannan fukała i psioczyła, lecz widok sumy powiększającej się na rachunku w Banku Jowiszowym skutecznie ją uciszył.
— Tylko postarajcie się o dobrą żywność, liofilizowaną — zaznaczyła Lori. — Już wy wiecie, gdzie ją zdobyć.
Porzuciwszy skłóconych Buchannanów, udali się do składu, aby załatwić dostawę drewna na statek. Realizacja ich zamówienia opóźniła się o godzinę, przy czym doszła do skutku wyłącznie dlatego, że byli tam stałymi klientami. Na placu ludzie zwijali się jak w ukropie, wykonując zamówienie na tysiąc ton majopi.
Roześmiany brygadzista wyjaśnił, że jakiś szalony kapitan statku kosmicznego planuje zabrać je na inną planetę.
Wyglądało na to, że Joshua Calvert zdąży z załadunkiem. Tylko ta sprawa zaprzątała myśli Marie Skibbow. Było popołudnie.
Siedziała w pustawym „Rozbitym Kontenerze”, pijąc drinka dla uczczenia tej radosnej chwili. Miała ochotę tańczyć i śpiewać, czula się wspaniale. Wszystkie te znajomości, które z takim mozołem wyrabiała sobie w ciągu ostatnich miesięcy, teraz wreszcie procentowały. Zawierane przez nią transakcje okazywały się trafne od początku do końca, dzięki czemu drewno przebywało drogę ze składu na orbitę przy minimalnych ceregielach i z maksymalną prędkością. Co więcej, wąskim gardłem całej operacji okazał się Ashly Hanson, a właściwie tempo, w jakim mógł przenosić otulone pianką partie do ładowni „Lady Makbet”. Statek kosmiczny dysponował tylko jednym wielofunkcyjnym pojazdem serwisowym, co ograniczało dzienny przewóz do dwustu pięćdziesięciu ton. Pilot po prostu nie był w stanie pracować szybciej, a nawet Marie nie dałaby rady sprowadzić drugiego pojazdu serwisowego z Kenyona — bo tylko tam ich używano w układzie planetarnym Lalonde. Mimo to ostatnią partię mieli załadować już jutro, to znaczy dzień przed wyznaczonym terminem.
Dysk kredytowy Banku Jowiszowego palił ją w kieszeni dżinsów niczym słabe pole termoindukcyjne. Joshua płacił na bieżąco; ilekroć McBoeing podnosił się z metalowej kratki lądowiska na kosmodromie, kolejna suma fuzjodolarów powiększała jej konto.
W dodatku dostała premię za zorganizowanie ciężarówek. Kierowcy zabierali z kosmodromu do portu sprzęt farmerski kolonistów, po czym wracali prawie pustymi samochodami; nie potrzeba było wiele zachodu ani pieniędzy, by zgodzili się w drodze powrotnej przewozić majopi. W ten sposób Joshua oszczędzał na oficjalnym kontrakcie z firmą transportową.
Jej pierwsza rozgrywka w ekstraklasie. Popijała piwo z lodem, rozkoszując się gorzkim smakiem, gdy spływało do gardła. Czy tak właśnie codziennie czuli się milionerzy? Całkowita satysfakcja z rzeczywistego osiągnięcia. Każdy ze sławnych kupców, o których wspominała historia, musiał zacząć od takiego pierwszego udanego interesu — nawet Richard Saldana, założyciel Kulu. To ci dopiero myśl!
Niestety, na Lalonde rzadko trafiały się okazje do podobnych transakcji, pragnęła więc wydostać się z tej planety, w tym względzie nic się nie zmieniło. Zarobione pieniądze przybliżały ją znacząco do uskładania owych osiemnastu tysięcy fuzjodolarów, za które zamierzała wyposażyć się w neuronowy nanosystem. Na koniec Joshua wypłaci jej pewnie jeszcze jakąś premię. Był porządnym facetem.
A to doprowadzało ją znów do najważniejszego w tym dniu pytania: pójść z nim do łóżka czy nie? W ciągu ostatnich czterech dni dość często ją o to nagabywał. Był przystojny i kształtnie zbudowany, mimo że trochę szczupły. I pewnie miał duże doświadczenie po romansach z tymi wszystkimi kobietami, które spotkał w życiu. Niespełna dwudziestopięcioletni kapitan własnego statku — musiały być ich setki. No i jeszcze ten jego seksowny uśmiech.
Pewnie wyćwiczony przed lustrem. Ekscytowała ją myśl, do czego mogliby się posunąć po odrzuceniu wszelkich ograniczeń. Już w arkologii słyszała plotki o dokonaniach ludzi przystosowanych genetycznie do lotów kosmicznych; miało to coś wspólnego z ich zwiększoną gibkością.
A jeśli pójdzie z nią do łóżka, co prawdopodobnie nastąpi, zapewne zabierze ją z Lalonde. Nie mogła sobie pozwolić na odrzucenie takiej okazji. Po załatwieniu spraw na Norfolku Joshua planował wrócić do habitatu Tranquillity, raju dla przedsiębiorczych, zamożniejszego nawet niż Ziemia czy Kulu. I tak już łóżko dało mi przepustkę na podróż w dół rzeki, rozmyślała. Po czymś takim pracować ciałem na przelot do Tranquillity nie powinno być niczym uciążliwym.
Zaskrzypiały drzwi wejściowe „Rozbitego Kontenera”. Dwudziestokilkuletni mężczyzna w długich szortach koloru khaki i koszuli w niebieskoczerwoną kratę wszedł do środka i usiadł przy drugim końcu barku. Nie zaszczycił Marie nawet jednym spojrzeniem — rzecz dziwna, ponieważ miała na sobie tylko ciemnopomarańczową koszulkę na ramiączkach i dżinsy z odciętymi nogawkami, które odsłaniały długie nogi. Twarz młodzieńca wydawała się Marie znajoma, był na swój sposób atrakcyjny i nosił elegancko przystrzyżoną bródkę. Ubranie miał nowe i czyste, tutaj uszyte. Czyżby przedstawiciel nowej generacji kupców z Durringham? Po otrzymaniu pracy w ambasadzie często takich spotykała; zawsze lubili pogawędzić w oczekiwaniu na Ralpha Hiltcha, jej przełożonego.
Lekko wydęła wargi. No właśnie, gdyby miała teraz neuronowy nanosystem, z łatwością odnalazłaby jego nazwisko.
— Piwo, proszę — zwrócił się do barmanki.
Dźwięk tego głosu rozwiał jej wątpliwości, lecz przez dłuższą chwilę nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. Nic dziwnego, że nie poznała go od razu.
— Do licha ciężkiego, Quinn Dexter, co ty tutaj robisz? — spytała, podszedłszy do skazańca.