Odwrócił się powoli, mrużąc oczy w przyćmionym świetle baru. Śmiech zamarł na jej ustach, gdy stało się oczywiste, że jej nie poznaje. Wtem pstryknął palcami z wesołą miną.
— Marie Skibbow. Fajnie, że w końcu trafiłaś do dużego miasta. Wszyscy się zastanawiali, czy ci się uda. Przez miesiąc o tobie mówili.
— Aha, no tak… — Usiadła obok na stołku, kiedy odliczał pieniądze na piwo z grubego pliku lalondzkich franków. Zaskoczyło ją to, gdyż zesłańcy nie posiadali większej gotówki. Poczekała, aż barmanka odejdzie, po czym rzekła przytłumionym głosem: — Quinn, nie mów ludziom, kim jesteś. W tym mieście zabijają skazańców. Paskudna sprawa.
— Spokojna głowa. Nie jestem już skazańcem. Unieważniłem swój kontrakt na przymusowe roboty.
— Unieważniłeś swój kontrakt? — Marie nie wiedziała, że coś takiego jest w ogóle możliwe.
— Jasne. — Mrugnął okiem. — Wszystko na tej planecie obraca się wokół forsy.
— Racja, ale skąd wziąłeś pieniądze? Tylko mi nie mów, że w uroczej wiosce Aberdale zaczęło się ludziom powodzić.
— O nie, bez przesady, nic się tam nie zmieniło. Po prostu znalazłem w rzece złoto.
— Złoto?
— Olbrzymi samorodek. — Uniósł rękę i zacisnął pięść. — Taki duży, Marie, serio. Później wracałem potajemnie w to miejsce i chociaż znajdowałem już tylko mniejsze bryłki, udało mi się uskładać niezły stosik. Powiedzieli, że złoto musiało zostać spłukane z gór, tych po drugiej stronie sawanny, pamiętasz?
— Boże, nawet mi nie przypominaj. Nie chcę pamiętać niczego, co się wiąże z tą wioską.
— Wcale ci się nie dziwię. Ja też wyniosłem się stamtąd bez chwili zwłoki. Przypłynąłem tu jakąś łodzią handlową. Tydzień mi to zabrało, kapitan zdarł ze mnie skórę, ale jakoś dotarłem do Durnngham. Dzisiaj.
— No tak, i ze mnie zdarto skórę. — Marie wpatrywała się w szklankę z piwem. — Co tam się dzieje w górze rzeki, Quinn?
Skazańcy naprawdę przejęli władzę w hrabstwach nad Quallheimem?
— Sam dowiedziałem się o tym dziś rano, gdyśmy cumowali do nabrzeża. Kiedy stamtąd odpływałem, nie zanosiło się na coś takiego. Może walczą o złoto? Kto położy łapę na głównej żyle, ten zdobędzie niewyobrażalne bogactwo.
— Wysłali tam uzbrojonych po zęby szeryfów i rekrutów.
— Rany, kiepsko to wygląda. Dobrze, że zwiałem na czas.
Marie zauważyła nagle, jak w ciągu kilku minut zrobiło się gorąco. Wiatraki pod sufitem przestały się obracać. Typowe, do cholery. Akurat wtedy, kiedy słońce w zenicie.
— Powiedz, Quinn, co u mojej rodziny?
— Hm… — Przybrał ironiczny wyraz twarzy. — Twój ojciec raczej się nie zmienił.
Uniosła szklankę na wysokość oczu.
— Amen.
— A teraz dalej. Twoja matka ma się dobrze, twój szwagier ma się dobrze. Aha, Pauła spodziewa się dziecka.
— Naprawdę? Boże, będę ciotką.
— Na to wygląda. — Pociągnął długi łyk piwa.
— I co teraz zamierzasz?
— Opuścić Lalonde. Wsiąść na statek i polecieć na jakąś planetę, gdzie mógłbym zacząć wszystko od nowa.
— Aż tyle było tego złota?
— Więcej, niż ci się zdaje.
Marie myślała szybko, rozważając różne możliwości.
— Mogę ci pomóc opuścić Lalonde już jutro po południu. Inie polecisz z powrotem na Ziemię, ale na nową planetę, gdzie kapitan załatwia interesy. Czyste powietrze, otwarte przestrzenie, stabilna ekonomia.
— Poważnie? — Quinn natychmiast się rozpogodził. W górze wznowiły pracę skrzydła wentylatorów.
— Poważnie. Mam kontakt z pewnym statkiem kosmicznym, ale zapłacisz mi za to, że cię przedstawię kapitanowi.
— Widzę, że się tu nieźle ustawiłaś.
— Radzę sobie.
— Wiesz, Marie, na łodzi nie było żadnych kobiet.
Nie wiedziała nawet, kiedy znalazł się tak blisko. Napierał na nią całym ciałem, przy czym jego obecność wytrącała ją z równowagi. W Quinnie było coś potwornie onieśmielającego, czaiła się w nim jakaś ukryta groźba.
— I w tym mogę ci pomóc. Znam jedno miejsce, dziewczyny tam są czyste.
— Ja nie szukam miejsca, Marie. Dobry Boże, gdy widzę, jak siedzisz tak blisko, odżywają we mnie wspomnienia, których chciałem się pozbyć.
— Nie przesadzaj, Quinn — mruknęła chłodno.
— Myślisz, że mogę coś na to poradzić? W Aberdale pojawiałaś się w mokrych snach wszystkich skazańców, rozmawialiśmy o tobie całymi godzinami. Dochodziło do bójek przy ustalaniu, komu przypadnie praca w twoim gospodarstwie. Ale zawsze przypadała mnie. Do cholery, już ja się o to umiałem postarać.
— Quinn!
— Uosabiałaś wszystko, czego nigdy nie mogłem mieć, Marie.
Nie Jezusa, ale ciebie czciłem, ty byłaś moim ideałem, kojarzyłaś mi się ze wszystkim, co dobre i piękne na świecie.
— Przestań, Quinn. — W głowie jej się kręciło, traciła kontakt z rzeczywistością. Dexter wygadywał jakieś niestworzone historie, przecież nawet jej nie zauważył po wejściu do „Rozbitego Kontenera”. Było bardzo gorąco, plecy miała mokre od potu. Objął ją ramieniem, tak by spojrzała mu prosto w rozgorączkowane oczy.
— I oto znowu jesteś. Moje bóstwo. Jakby Bóg dał mi drugą szansę, Marie. Bez względu na wszystko, pragnę cię. Pragnę cię, Marie. — Przywarł wargami do jej ust.
Cała drżała, kiedy przerwał pocałunek.
— Quinn, nie — bąknęła, lecz on tylko jeszcze bardziej przycisnął ją do siebie. Miała wrażenie, że jego tors został wyrzeźbiony z kamienia, a każdy mięsień odlany ze stali. Nie pojmowała, czemu go od siebie nie odpycha. Nie odpychała go jednak, sama myśl o czymś takim wydawała się niedorzeczna.
— Będzie ci ze mną tak dobrze, że nigdy nie zechcesz ode mnie odejść — szeptał gorączkowo. — Zrozumiesz, że jestem tobie przeznaczony, że w całej galaktyce nie ma nikogo, kto mógłby mnie zastąpić. Gdy zabiorę cię z tej parszywej planety, urządzimy się w jakimś słodkim, czarującym zakątku, gdzie nie ma dżungli, a ludzie są szczęśliwi. Kupię duży dom, a kiedy urodzisz mi dzieci, będą takie śliczne, takie śliczne… Zobaczysz, Marie. Zobaczysz, ile zdobędziesz dzięki prawdziwej miłości, jeśli mi się oddasz.
Tych straszliwych, a jednocześnie cudownych słów słuchała ze łzami w oczach. Słów zawierających obietnicę spełnienia wszystkich jej marzeń. Skąd on o nich wiedział? Jednakże na jego twarzy malowało się tylko pragnienie i tęsknota. A więc możliwe — Boże, proszę — po prostu możliwe, iż mówił prawdę. Bo przecież nikt nie małby w sobie aż tyle okrucieństwa, żeby tak kłamać w sprawie uczuć.
Wsparci o siebie, wytoczyli się z „Rozbitego Kontenera”, każde z nich pijane własną żądzą.
Biura Sił Powietrznych Konfederacji na Lalonde mieściły się w jednopiętrowym, prostokątnym budynku długości sześćdziesięciu pięciu metrów i dwudziestu szerokości. Ściany zewnętrzne były srebrzystobłękitnymi lustrami, z tym że w połowie wysokości wzdłuż całego obwodu biegł pojedynczy czarny pas. Na płaskim dachu rozmieszczono siedem nadajników; dla ochrony przed wpływem czynników atmosferycznych nakryto je osłonami, które przypominały niebywale rozrośnięte, jaskrawoczerwone muchomory. Właściwie to tylko pięć z nich chroniło urządzenia telekomunikacyjne, pozostałe dwa kryły w sobie obronne działko maserowe niedużego zasięgu. Budynek usytuowany był we wschodniej części Durringham, pięćset metrów od kontenera zaadaptowanego na pomieszczenia dla gubernatora.
Był to biurowiec o krzemowej strukturze typu 050-6B wyprodukowany w Lunar Sil, przeznaczony dla planet w pierwszym stadium rozwoju i placówek dyplomatycznych położonych w tropikach. Na Lalonde przybył w sześciennym pojemniku o boku pięciu metrów. Uaktywniający go inżynierowie z Floty musieli najpierw wbić do ziemi na głębokość piętnastu metrów wsporniki narożne, aby zabezpieczyć konstrukcję przed działaniem wiatru.