Krzemowe ściany były równie twarde jak majopi, ale nie grubsze od papieru, a zatem wyjątkowo wrażliwe nawet na lżejsze podmuchy. Przy wysokich temperaturach panujących na Lalonde, jak czasem żartobliwie spekulowano, nagromadzone wewnątrz ciepłe powietrze mogło kiedyś wytworzyć siłę nośną zdolną unieść budynek w przestworza.
Oddelegowany na Lalonde personel Sił Powietrznych Konfederacji liczył pięćdziesiąt osób: oficerów, podoficerów i szeregowców pracujących, jedzących i śpiących w tym samym budynku.
Największy ruch panował w dziale rekrutacyjnym, gdzie piętnastu stałych członków komisji przyjmowało młokosów, którzy w kwestii Lalonde podzielali odczucia Marie Skibbow, lecz nie mieli jej niezwykłej zaradności. Kto się zaciągnął do Floty, ten dostawał upragniony bilet w kosmos, a więc możliwość spędzenia reszty życia z dala od deszczów, upałów i codziennej harówki na farmie.
Ilekroć Ralph Hiltch przechodził przez szerokie automatyczne drzwi i wdychał do płuc czyste, suche, klimatyzowane powietrze, czuł się jakby trochę bliżej domu. Z powrotem w świecie kątów prostych, syntetycznych materiałów, mundurów, buczącej maszynerii i mebli z zamówień rządowych.
Młodziutka dziewczyna w randze szeregowca już czekała, aby wyprowadzić go z poczekalni, gdzie pełne nadziei pociechy farmerów stały w kolejce w ręcznie szytych koszulach i pobrudzonych błotem spodniach dżinsowych. Wchodząc po schodach do strefy strzeżonej na piętrze, Ralph odpiął swój lekki sztormiak i strząsnął z niego resztki wilgoci.
Komandor porucznik Kelven Solanki czekał na Ralpha Hiltcha w swoim obszernym narożnym biurze. Przed dwudziestu dziewięciu laty opuścił Mazowieckiego, planetę zamieszkaną przez rdzennie polską ludność. Czterdziestosiedmioletni oficer zawodowy był człowiekiem szczupłej postury i pociągłej twarzy, trochę niższym od Ralpha; kruczoczarne włosy przycinał regulaminowo na długość centymetra. Ciemnoniebieski mundur świetnie na nim leżał, choć marynarka wisiała teraz przerzucona przez oparcie krzesła.
Komandor uścisnął serdecznie rękę przybyłemu, po czym odprawił szeregowca. Zasalutowała dziarsko i znikła za drzwiami.
Ujmujący uśmiech Kelvena Solankiego wyraźnie przygasł, gdy wskazywał Ralphowi miejsce na obitej skajem kanapie.
— Kto zacznie?
Zapytany zawiesił sztormiak na skraju kanapy i oparł się wygodnie.
— Jesteśmy na twoim terytorium, więc powiem najpierw, z czym przybywam.
— W porządku. — Kelven usiadł na krześle naprzeciwko.
— Na początek Joshua Calvert i jego „Lady Makbet”. To zdumiewające, ale według naszych informacji Calvert przeprowadza zwykłą transakcję handlową. Mam wgląd w najdrobniejsze szczegóły, ponieważ moja sekretarka Marie załatwia wszelkie formalności i bez przerwy patrzy mu na ręce. Zakupił tysiąc ton majopi, uzyskał licencję wywozową i ładuje właśnie towar na statek tak szybko, że wynajęte przez niego McBoeingi z trudem nadążają z wynoszeniem drewna na orbitę. Nie próbował kontaktować się z żadnym znanym paserem, nie przywiózł kosmolotem żadnego towaru, legalnego czy nielegalnego, a jutro odlatuje.
Kelven interesował się kapitanem niezależnego transportowca bardziej, niż tego wymagała sytuacja.
— Naprawdę transportuje drewno na inną planetę?
— Owszem. Ściślej mówiąc, na Norfolk. A biorąc pod uwagę tamtejsze ograniczenia importowe, pomysł nie wydaje się taki całkiem szalony. Mogą tam znaleźć zastosowanie dla twardego drewna w przemyśle rolniczym. Jeszcze nie zdecydowałem, czy to wariat czy geniusz. Będę czekał na wieści, jak mu się powiodło.
— I ja. Tylko niech ci się nie zdaje, że to niewiniątko. „Lady Makbet” posiada napęd na antymaterię. Ponadto otrzymałem niedawno z Avon plik z uaktualnieniem danych strategicznych, który zawierał raport, jakoby dwa miesiące temu „Lady Makbet” została przechwycona przez jastrzębia Sił Powietrznych. Nasz wywiad podejrzewał Calverta o próbę przemytu zakazanych technologii. Widziano nawet załadunek urządzeń do ładowni, ale kiedy kapitan jastrzębia przeszukał statek, niczego nie znalazł. A zatem nie wygląda na to, żeby Calvert był wariatem.
— Ciekawe. Został mu dzień, jeszcze może z czymś wyskoczyć. Będę miał na niego oko, a ty?
— Śledziłem Calverta, jak tylko wylądował, i tak pozostanie.
Pomówmy lepiej o sytuacji w hrabstwach nad Quallheimem, która wcale mi się nie podoba. Oglądaliśmy obrazy nadesłane dziś rano przez satelitę szeryfa generalnego. Zamieszki rozprzestrzeniają się na hrabstwo Willow West. W wioskach wiele spalonych domostw, ślady walk, opustoszałe pola.
— Do diabła, nie wiedziałem o tym.
— Tym razem Candace Elford zapobiegła przeciekom informacji, ale czy na długo? Szeryfowie i nadzorcy z Willow West i hrabstw nad Quallheimem nadal utrzymują, że nie dzieje się nic złego. Tak mówią przynajmniej ci, których bloki nadawczoodbiorcze działają.
To chyba najdziwniejszy aspekt całej sytuacji. Wątpię, żeby zesłańcy przykładali im bez przerwy lufę broni laserowej do czoła.
— Nie mieści mi się w głowie, żeby skazańcy mogli w ogóle przejąć władzę w hrabstwie, a cóż dopiero w czterech hrabstwach.
Niewykluczone, że Rexrew ma rację i za tym wszystkim stoi ktoś z zewnątrz. Te nowe obrazy z Willow West były tak samo zamazane jak ostatnie zdjęcia hrabstw nad Quallheimem?
Kelven obrzucił swego rozmówcę wymownym spojrzeniem.
— Niestety. Na domiar złego mój oficer techniczny nie rozumie, jak to w ogóle jest możliwe. W sprawach walki radioelektronicznej nie jest co prawda najwybitniejszym ekspertem we Flocie, lecz jego zdaniem nie istnieją nawet teorie, które tłumaczyłyby takie zjawisko. Muszę więc wziąć pod uwagę, że Rexrew się nie myli. Ale jest coś jeszcze.
Szczególny ton w głosie Kelvena wyrwał Ralpha z zadumy.
— Zostałem upoważniony — położył nacisk na to ostatnie słowo — aby cię poinformować, że w opinii edenistów z agencji wywiadowczej Laton wciąż żyje, przypuszczalnie na Lalonde w hrabstwie Schuster. Podobno skontaktował się z nimi i ostrzegł przed inwazją ksenobiotycznego wirusa. Trzy dni temu opuścili Durringham, płyną w górę rzeki zapoznać się z sytuacją. Kazali mi skontaktować się z Aethrą i powiadomić habitat o rozwoju wydarzeń. I powiem ci, Ralph, że sprawiali wrażenie wystraszonych.
— To u nas działają agenci wywiadu edenistów? — zdziwił się Ralph. Nigdy nic takiego do niego nie dotarło.
— Tak.
— Laton, skądś znam to nazwisko. Chyba jeden z tych węży, renegatów. Nie mam go w nanosystemie, ale pewnie znajdę coś w bloku procesorowym w ambasadzie.
— Oszczędzę ci trudu. Zapoznaj się z plikiem w moim komputerze. Nie będzie to przyjemna lektura, ale proszę bardzo.
Ralph poprosił datawizyjnie o dostęp do komputera biurowego, a potem siedział w grobowym milczeniu, kiedy informacje płynęły do jego mózgu. W trakcie szkolenia słyszał o ebenistach — wężach, lecz były to głównie powierzchowne, akademickie wiadomości.
Miał już do czynienia z najemnikami, czarnymi jastrzębiami, szmuglerami i nikczemnymi politykami, ale nie z kimś takim. Datawizyjny przekaz wydawał się pompować ciecz kriogeniczną do jego rdzenia kręgowego.
— I edeniści sądzą, że jest na Lalonde? — zapytał przerażony.
— Zgadza się. Nie mieli nigdy pewności, jednak czuwali, ponieważ już kilkadziesiąt lat temu okazywał zainteresowanie tą planetą. Teraz nie ma wątpliwości, że Laton wyrwał się z obławy Sił Powietrznych i schronił na Lalonde. Zdaniem agentów, skontaktował się z nimi, bo cokolwiek kryje się za rozruchami w dorzeczu Quallheimu, przełamało jego obronę.