Выбрать главу

Dwie z nich, Westmorland i Brenock, krążyły w odległości dwudziestu ośmiu milionów kilometrów od Duchessy, tworząc własny układ podwójny: obiegały wspólny środek masy, oddalone od siebie o pół miliona kilometrów. Pozostała czwórka: Derby, Lincoln, Norfolk i Kent okrążała Diuka. Wkrótce stało się oczywiste, że życie mogło się rozwinąć tylko na Norfolku, planecie posiadającej dwa księżyce, Argylla i Fife’a.

Już wtedy znacznie zaśmiecona przestrzeń międzyplanetarna zawierała siedem pasów asteroid, dwa duże i pięć małych, a także mnóstwo odłamków skalnych kursujących między gwiazdami, których pola grawitacyjne walczyły o materię. W układzie poruszała się również spora liczba komet oraz masy drobnych okruchow. Kosmolog ze statku zwiadowczego zażartował podobno, że układ nie wyodrębnił się jeszcze całkowicie z dysku protoplanetarnego.

Brak gazowego olbrzyma, z którego edeniści mogliby pozyskiwać He3, był ostatnim argumentem przemawiającym przeciwko kolonizacji. Bez taniego źródła paliwa dla reaktorów termojądrowych, który znajdowałby się w pobliżu, miejscowy przemysł, głównie lotniczy, przynosiłby znikome dochody.

Świadoma tych ponurych perspektyw, załoga wprowadziła statek na orbitę wokół Norfolku, aby przeprowadzić obligatoryjne badania środowiska naturalnego i zasobów mineralnych planety.

Nie ulegało wątpliwości, że to niezwykły glob, na którym pory roku podporządkowane są raczej koniunkcji Diuka z Duchessą niż okresom gwiazdowym: podczas przesilenia zimowego — Norfolk znajdował się wówczas w odległości stu siedemdziesięciu trzech milionów kilometrów od większej, lecz chłodniejszej gwiazdy systemu — na planecie przeważał syberyjski krajobraz, podczas gdy w przesileniu letniem, w momencie równowagi między dwiema gwiazdami, noc całkowicie zanikała na rzecz iście śródziemnomorskiej idylli. W odróżnieniu od powszechnie spotykanych planet nie istniało tu geograficzne zróżnicowanie na strefy tropikalne i umiarkowane, jakkolwiek na biegunach zalegały małe czapy polarne. Każda pora roku następowała równocześnie na całej powierzchni planety. Organizmy autochtoniczne przystosowały się oczywiście do tych warunków, choć nie odnotowano gwałtowniejszych odchyleń od standardowych wzorców ewolucyjnych. Na Norfolku wykształciła się mniejsza niż gdzie indziej liczba ssaków, stworzeń morskich i owadów. Istoty latające nie migrowały przed nastaniem zimy, tylko zapadały w sen zimowy. I nie było w tym nic nadzwyczajnego. Rośliny bowiem kwitły i owocowały tylko wtedy, gdy mogły przez całe dwadzieścia trzy godziny i czterdzieści trzy minuty na dobę kąpać się równocześnie w żółtym i różowym świetle. Takich warunków środowiskowych nie dało się łatwo skopiować, nawet w habitatach edenistów, dlatego spotykane na Norfolku rośliny były wyjątkowe. A rzadkość zawsze bywa w cenie.

To ostatnie odkrycie sprawiło, że Angielski Stan Rządu Centralnego postanowił sfinansować misję rozpoznania ekologicznego. Po trzech miesiącach klasyfikowania miejscowych roślin pod względem ich toksyczności i smaku ekologowie na Norfolku doczekali się letniego przesilenia. I wówczas ekipa trafiła na przysłowiową żyłę złota.

„Oenone” zatrzymał się na orbicie trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów nad ekscentrycznie zabarwioną powierzchnią planety, gdzie zawęził pole dystorsyjne, które od tej pory miało jedynie generować siłę ciężkości w toroidzie załogi i przechwytywać energię kosmiczną. Wśród najbliższych statków dostrzegało się przeważnie frachtowce adamistów — wielkie kuliste kształty, kiwające się ze stateczną gracją baletnicy; z rozłożonymi panelami termozrzutu wyglądały niczym dziwaczne, niezgrabne wiatraki. Tuż przed „Oenone” wisiał ogromny frachtowiec z fioletowym i zielonym kołem na kadłubie — znakiem przedsiębiorstwa Vasilkovsky Lines.

Jastrząb wciąż z ożywieniem rozmawiał z kamratami, kiedy Syrinx, Ruben, Oxley i Tulą wyruszali aeroplanem na Kesteven, jedną z większych wysp planety, położoną siedemset kilometrów na południe od równika. Stolicą wyspy był Boston, centrum handlowe zamieszkane przez sto dwadzieścia tysięcy dusz, usytuowane na styku dwóch łagodnych dolin. Cały obszar gęsto porastały lasy, przy czym mieszkańcy przerzedzili tylko puszczę, robiąc miejsce dla domów, wskutek czego dachy tonęły w maskującej zieleni. Syrinx dostrzegła kilka parków, a gdzieniegdzie wyrastające ponad drzewa szare iglice kościołów. Podmiejski aerodrom był w zasadzie rozległą trawiastą polaną, oddaloną o półtorej mili (na Norfolku nie stosowano systemu metrycznego) od krętych, zadrzewionych bulwarów Bostonu.

Oxley podchodził do lądowania z północnego zachodu, uważając, aby nie przelatywać nad samym miastem. Statkom powietrznym nie wolno było poruszać się nad Norfolkiem, pominąwszy maleńkie ambulanse i usługi latającego lekarza, a dziewięćdziesiąt procent wymiany handlowej z innymi planetami odbywało się w czasie letniego przesilenia; właściwie tylko wtedy nad planetą widywano kosmoloty. W konsekwencji mieszkańcy Norfolku reagowali trochę nerwowo na widok dwudziestopięciotonowych obiektów przecinających niebo nad dachami ich domów.

Na trawie lądowiska stało już ponad trzysta kosmolotów i aeroplanów jonowych. Oxley siadł w odległości niecałej mili od niewielkiego zespołu zabudowań, w których mieściły się biura administracji aerodromu i wieża kontroli ruchu lotniczego.

Kiedy ze śluzy wysunęły się składane schodki, Syrinx ujrzała w dali zielony pas drzew, a bliżej rowerzystę pedałującego zawzięcie wzdłuż szeregu kosmolotów; obok roweru biegł pies. Odetchnęła głęboko, smakując suche, trochę zakurzone powietrze o wyraźnym zapachu kwiatów.

— Miasto rozrosło się od mojej ostatniej wizyty — stwierdził Ruben z konsternacją.

— Podoba mi się ten staroświecki porządek. I dobrze, że wkomponowali się w las, zamiast go wycinać.

Ruben uniósł brwi ze zgrozą.

— Staroświecki, a to dobre! Lepiej nie powtarzaj tego tubylcom. — Odchrząknął. — I nie korzystaj zbyt często z więzi afinicznej w ich towarzystwie. Tutaj coś takiego uchodzi za grubiaństwo.

Syrinx zerknęła w stronę zbliżającego się rowerzysty. Był to chłopiec, może czternastoletni, z przewieszoną przez ramię skórzaną torbą.

— Będę pamiętała.

— To chrześcijanie, mają swoje zasady. A nas zdradza mimika.

— Chyba masz rację. Ale czy względy religijne osłabią nasze szansę na zdobycie towaru?

— Z pewnością nie. Tutejsze społeczeństwo wywodzi się od Anglików, a więc to ludzie, którym dobre maniery nie pozwalają kierować się uprzedzeniami. Przynajmniej publicznie. A skoro już o tym mówimy — zwrócił się do pozostałych trzech członków załogi — to nie wpychajcie im nic na siłę. Tutaj każdy lubi się łudzić, że żyje w poszanowaniu norm moralnych. Sami do was przyjdą, tylko poczekajcie.

— Kto, ja? — zapytała Syrinx z udawanym zdziwieniem.

Andrew Unwin podjechał do grupy stojącej przy lśniącym purpurowym aeroplanie, gdzie wyhamował ostro z przeraźliwym piskiem tylnego koła. Miał rudawą czuprynę i opaloną, pokrytą piegami twarz, na sobie zaś prostą, zapinaną na guziki koszulę z białej bawełny, której rękawy zawinął powyżej łokcia; zielone szorty podtrzymywał czarny pasek z grubej skóry z ozdobną mosiężną sprzączką. Nie dało się zauważyć na nim ani jednego nowoczesnego zapięcia. Chłopiec popatrzył na zgrabny kombinezon Syrinx, błękitny ze srebrną gwiazdą na epolecie.

— Pani jest kapitanem?

— Jak widać — odparła pogodnie.