Выбрать главу

Andrew Unwin miał kłopoty z zachowaniem powagi, kąciki ust wyginały mu się w powstrzymywanym z trudem uśmiechu.

— Pozdrowienia od dyrektora aerodromu, kapitanie… proszę pani. Przeprasza, że nie mógł powitać was osobiście, ale mamy tu akurat urwanie głowy.

— Tak, to się rzuca w oczy. Miło nam, że cię przysłał.

— Tata nie musiał mnie przysyłać. Pracuję tu tymczasowo jako urzędnik paszportowy — wyjaśnił, prostując się dumnie. — Mam przy sobie blok procesorowy. — Pogrzebał w torbie, co zdenerwowało psa, który zaczął szczekać i miotać się naokoło. — Mel, przestań! — krzyknął.

Syrinx podobało się, iż w wypełnieniu formalności pomaga im zwykły chłopiec: zbliża się do nieznajomych z zainteresowaniem i podziwem, pewnie nawet nie myśląc, że mogliby wyrządzić mu krzywdę. Świadczyło to o sielskim, pełnym ufności życiu na tym świecie. Widocznie adamiści umieli czasem zrobić coś jak należy.

Załoga wręczała chłopcu po kolei fleksy paszportowe, które wsuwał do szczeliny w bloku procesorowym. Urządzenie wydawało się już mocno przestarzałe; zdaniem Syrinx, ten model wyszedł z powszechnego użycia przynajmniej pięćdziesiąt lat temu.

— Interesy Drayton’s Import z Penn Street idą tak świetnie jak dawniej? — Ruben zapytał Unwina, szczerząc zęby w przyjacielskim uśmiechu.

Andrew obrzucił go pustym spojrzeniem, lecz już po chwili na jego chochlikowej twarzy pojawił się wyraz wesołości.

— Tak, firma wciąż tam się mieści. A co, był pan już kiedyś na Norfolku?

— Owszem, choć od tamtej pory upłynęło ładne parę lat — odrzekł Ruben.

— Wszystko w porządku! — Andrew zwrócił Syrinx fleks paszportowy. W tym czasie pies węszył przy jej butach. — Dziękuję pani, kapitanie. Witam na Norfolku. Mam nadzieję, że znajdziecie dobry towar.

— To miłe z twojej strony. — Syrinx rozkazała afinicznie psu uspokoić się, lecz stwierdziła zakłopotana, że zwierzę ją ignoruje.

Andrew Unwin patrzył na nich z wyczekiwaniem.

— Masz tu za fatygę — mruknął Ruben, wkładając coś do ręki chłopca.

— Dziękuję panu! — Zasrebrzyła się chowana do kieszeni moneta.

— Jak dostać się stąd do miasta? — spytał Ruben.

— Tam przy wieży czeka mnóstwo taksówek. Nie wyrażajcie zgody, jeśli ktoś zażąda więcej niż pięć gwinei. Po odprawie celnej możecie wymienić pieniądze w kantorze. — Mały kosmolot typu delta leciał nisko nad lądowiskiem, wysuwając podwozie; kompresory świszczały, dysze ustawiały się w pozycji pionowej. Andrew odwrócił się, żeby popatrzeć. — Jeśli szukacie noclegu, to chyba znajdziecie jeszcze wolne pokoje w hotelu Wheatsheaf. — Wskoczył na rower i popedałował w stronę lądującej maszyny.

Pies pognał za nim bez wahania.

Syrinx odprowadziła go rozbawionym spojrzeniem. Urzędnik kontroli paszportowej na Norfolku musiał być nie lada figurą.

— Ale jak się dostać do wieży? — zapytała Tulą z zakłopotaniem. Przesłaniała oczy przed złocistymi promieniami Diuka.

— Zgadujcie — rzekł Ruben wesoło.

— Pójdziemy pieszo — stwierdziła Syrinx.

— Doskonale, maleńka.

Oxley wrócił do aeroplanu, gdzie wygrzebał z szafek chlebaki z ich rzeczami osobistymi, nie zapominając oczywiście o podręcznej chłodziarce z próbkami atlantyckiej żywności. Po wyjściu przesłał technobiotycznemu procesorowi zakodowany rozkaz. Schody się złożyły, śluza zamknęła bezszelestnie. Tulą wzięła chłodziarkę i wszyscy ruszyli w kierunku białej wieży kontrolnej, która drżała w rozgrzanym powietrzu.

— O co mu chodziło z tym przepłacaniem taksówek? — spytała Syrinx. — Nie mają tu ujednoliconego taryfikatora?

Ruben zaczął chichotać. Objął Syrinx ramieniem.

— Kiedy mówisz o taksówce, pewnie masz na myśli te wygodne samochodziki, których adamiści używają na rozwiniętych planetach, z magnetycznym zawieszeniem i klimatyzacją.

Syrinx miała już odpowiedzieć twierdząco, lecz ostrzegły ją figlarne błyski w jego oczach.

— A czego tu używają?

Tylko ją przytulił i zaśmiał się głośno.

* * *

Most niebiański powrócił w pełnej krasie. Louise Kavanagh wędrowała po łąkach należących do majątku Cricklade wraz z siostrą Genevieve i obie zadzierały głowy w zachwycie. Od tygodnia co rano, kiedy wstawał Diuk, wychodziły wcześnie z domu, aby popatrzeć, jak most urósł w czasie nocy Duchessy.

Nad zachodnim horyzontem gorzała ogromna ciemnoczerwona zorza, którą wylewała na niebo Duchessa, kryjąc się za wzgórzami, lecz wysoko w górze skrzyły się i lśniły orbitujące statki. Migotliwe iskierki rubinowego światła pędziły w przestworzach tak bardzo ściśnięte, że tworzyły niemal jednolitą obręcz, tęczę z czerwonych cekinów. Nad wschodnim widnokręgiem, gdzie wstawał Diuk, błyszczał podobny łuk, ten jednak był z czystego złota. Patrząc ku północy, nad falistymi pagórkami hrabstwa Stoke wisiała nisko obręcz — nie tak promienna jak dwa łuki nad wschodnim i zachodnim horyzontem, gdzie kąt odbicia światła był najbardziej korzystny, ale jednak widoczna w dziennych promieniach Diuka.

— Szkoda, że nie mogą zostać na zawsze — rzekła Genevieve tęsknym głosem. — Lato to naprawdę cudowna pora roku. — Miała dwanaście lat (wedle ziemskiej rachuby), wysmukłą figurę, owalny zarys twarzy i brązowe, ciekawe świata oczy. Po matce odziedziczyła ciemne włosy, które spadały kaskadą do połowy pleców, jak na córkę właściciela dóbr ziemskich przystało. Włożyła bladoniebieską sukienkę w białe groszki z szerokim koronkowym kołnierzem, długie, białe skarpety i granatowe sandałki z błyszczącej skóry.

— Gdyby nie zima, nie byłoby mowy o lecie — odpowiedziała Louise. — Cały rok wyglądałby tak samo… Na co byśmy czekały?

Tam, wysoko, takich światów jest wiele. — Spojrzały razem na wstęgę statków kosmicznych.

Louise była starszą siostrą Genevieve, przyszłą dziedziczką posiadłości Cricklade, w której obie mieszkały. Szesnastoletnia, wyższa od Genevieve o dobre piętnaście cali, swoje odrobinę jaśniejsze włosy potrafiła rozpuścić do samych bioder. Siostry były podobne, obie miały małe noski i wąskie oczy, chociaż kości policzkowe Louise rysowały się wyraźniej, odkąd pozbyła się pokładów dziecięcego tłuszczu. Była dumna ze swej białej cery, jakkolwiek jej policzki pozostały żenująco zaróżowione, jak u robotnika w polu.

Dziś rano ubrała się w prostą kanarkową sukienkę. Dziw nad dziwy, ale w tym roku matka pozwoliła jej — nareszcie! — na głębszy prostokątny dekolt w niektórych sukienkach, chociaż brzeg spódnicy wciąż musiał sięgać daleko poniżej kolan. Głębokie dekolty pokazywały wszystkim jej powabne wdzięki. Tego lata nie było w hrabstwie Stoke młodzieńca, który by nie obejrzał się za nią dwa razy przy spotkaniu.

Louise nic sobie nie robiła z tego, że jest w centrum uwagi.

Już od dnia narodzin przyzwyczajała się do tej sytuacji. Ród Kavanaghów wiódł prymat na Kesteven, stanowił bowiem ogniwo w łańcuchu elitarnych, potężnych rodzin magnackich, które — jeśli tylko działały wspólnymi siłami — ze względu na swą zamożność wywierały większy wpływ na życie tutejszych społeczności niż jakiekolwiek zebrania rad regionalnych. Louise i Genevieve wchodziły w skład armii krewniaków zarządzających Kesteven niby dobrami lennymi. Ponadto Kavanaghów łączyły więzy krwi z wywodzącą się z brytyjskich Windsorów królewską dynastią Mountbattenów, z której książę ofiarował się stać na straży konstytucji planety. Aczkolwiek Norfolk zasiedliła ludność rdzennie angielska, to jednak tutejsza struktura społeczna czerpała wzory nie z republiki federalnej Rządu Centralnego, która założyła kolonię przed czteroma wiekami, lecz z szesnastowiecznej Brytanii.