Roland, wuj Louise, najstarszy z szóstki dzieci jej dziadka, gospodarzył na dziesiątej części ziem uprawnych na wyspie. Sam majątek Cricklade zajmował przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy akrów — obejmował pola, łąki i lasy, a nawet całe wioski, dając zatrudnienie tysiącom robotników, którzy harowali przy zbiorach, karczowaniu drzew i pielęgnacji gajów różanych, paśli trzody i stada ptactwa domowego. Trzysta rodzin uprawiało również poletka dzierżawione w obrębie rozległej majętności. Rzemieślnicy z całego hrabstwa Stoke utrzymywali się z zaspokajania potrzeb Cricklade. Dodatkowo, rzecz oczywista, majątek posiadał udziały większościowe w miejscowej rozlewni.
Louise stanowiła najlepszą partię na całej wyspie Kesteven.
I świetnie się czuła w tej roli: ludzie okazywali jej zawsze szacunek, wyświadczając chętnie wszelkiego rodzaju przysługi jedynie w zamian za jej wstawiennictwo.
Sam dwór Cricklade był wspaniałą, dwupiętrową rezydencją z szarego kamienia ze stujardowym frontem. Wysokie, ozdobione kamiennymi słupkami okna zwracały się na rozległą połać trawników, zagajników i sadów obwiedzionych murkami. Granicę terenów przyległych do dworu wyznaczała aleja wysadzana cedrami, poddanymi takim modyfikacjom genetycznym, aby mogły wytrzymać długi norfolski rok i szczególne, podwójne bombardowania fotonów. Trzystuletnie drzewa osiągnęły kilkaset stóp wysokości.
Louise uwielbiała te majestatyczne, starożytne olbrzymy; ich kształtne, ułożone warstwami konary fascynowały pewną tajemniczością, której brakowało mniejszym, rodzimym odpowiednikom ziemskich sosen. Stanowiły cząstkę jej dziedzictwa, na zawsze utraconego pomiędzy gwiazdami, kierując marzenia dziewczyny ku romantycznej przeszłości.
Wybieg dla koni, gdzie spacerowały siostry, leżał za cedrami na zachód od rezydencji, zajmując większą część łagodnego stoku.
Dołem płynął strumień uchodzący do pełnego pstrągów jeziorka.
Tu i ówdzie stały przeszkody dla tresowanych zwierząt, od tygodni nie używane z powodu krzątaniny związanej z nadchodzącymi zbiorami. Letnie przesilenie wiązało się na Norfolku ze wzmożoną pracą, Cricklade ogarnia) wtedy istny szal przygotowań do zbiorów dojrzałych róż.
Gdy wreszcie znużył je widok statków kosmicznych, udały się nad wodę. Po wybiegu spacerowało kilkanaście wierzchowców o rdzawej sierści, podskubując kępy traw. Trawa na Norfolku przypominała ziemską, źdźbła miały okrągły przekrój, a w czasie letniej koniunkcji na czubkach pojawiały się malusieńkie białe kwiatuszki. Louise nazwała je w dzieciństwie gwiezdnymi koronkami.
— Ojciec poprosi chyba Williama Elphinstone’a, aby pomagał panu Butterworthowi w zarządzaniu majątkiem — rzekła filuternie Genevieve, gdy zbliżyły się do butwiejącego płotka, który ogradzał wybieg.
— Ojciec postąpi bardzo mądrze — odpowiedziała Louise z poważną miną.
— Jak to?
— William będzie musiał nauczyć się zarządzać posiadłością od strony praktycznej, jeśli ma przejąć Glassmoor Hali, a nie znajdzie nigdzie lepszego nauczyciela niż pan Butterworth. W ten sposób Elphinstone’owie zaciągają u ojca dług wdzięczności, a mają liczne koneksje wśród farmerów na wyspie.
— William będzie u nas przez dwa sezony, bo tyle zwykle trwa nauka.
— To prawda.
— I ty tu będziesz.
— Genevieve Kavanagh, powściągnij natychmiast ten swój jaszczurczy język!
Genevieve pląsała po trawie.
— Jest przystojny, bardzo przystojny! — śmiała się. — Widziałam, jak na ciebie patrzy, zwłaszcza gdy jesteś w tych sukienkach balowych. — Nakreśliła dłońmi obrys piersi.
Louise zachichotała.
— Ty głuptasku, chyba ci zupełnie odbiło. Nie jestem zainteresowana Williamem.
— Naprawdę?
— Owszem, lubię go i mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi. Ale nic więcej. Bądź co bądź, jest ode mnie o pięć lat starszy.
— A ja myślę, że jest cudowny.
— Więc możesz go sobie wziąć.
Genevieve zmarkotniała.
— Mnie nie zaproponują nikogo dostojnego. Przecież to ty odziedziczysz fortunę. Matka rozkaże mi wyjść za mąż za jakiegoś trolla z niezamożnej rodziny, jestem tego pewna.
— Matka nie będzie nam rozkazywać, kogo mamy poślubić.
Mówię serio, Genny, nie będzie.
— Nie bujasz?
— Nie — odparła Louise, choć nie była tego taka pewna. Bo prawdę powiedziawszy, nie było dla niej w Kesteven zbyt wielu odpowiednich kandydatów na męża. Cóż za okropność: jej mąż powinien mieć tę samą pozycję społeczną, lecz ktoś równie jak ona majętny mieszkałby we własnej posiadłości, a zatem musiałaby się wyprowadzić z domu. A przecież tylko w Cricklade czuła, że naprawdę żyje. Tutaj było cudownie nawet w ciągu długich zimowych miesięcy, kiedy opustoszałą ziemię pokrywała kołdra śniegu, sosny na okolicznych wzgórzach stały ogołocone z liści, a ptaki spały zagrzebane głęboko w białym puchu. Przerażała ją myśl o opuszczeniu tego miejsca. Wobec tego komu miała oddać rękę? Zapewne rodzice często o tym rozmawiali, a także jej ciotki i wujkowie, jakżeby inaczej.
Wolała nie myśleć o wyniku ich dociekań. Pocieszała się nadzieją, że dadzą jej listę, a nie ultimatum.
W pewnej chwili dostrzegła motyla: na źdźble trawy wygrzewał się czerwony, genetycznie zmodyfikowany admirał. Mógł cieszyć się większą swobodą niż ona, uświadomiła sobie ze smutkiem.
— To znaczy, że wyjdziesz za mąż z miłości? — spytała Genevieve ze łzami w oczach.
— Tak, wyjdę za mąż z miłości.
— Wspaniale. Też bym chciała być taka odważna.
Louise wsparła ręce na najwyższej żerdzi ogrodzenia, patrząc na bulgoczącą rzeczkę. Na nadbrzeżnych skarpach rozpleniły się niezapominajki, których niebieskie kwiecie wabiło roje motyli. Jeden z pradawnych panów Cricklade rozsiał na swoich włościach setki gatunków, które kwitły co roku, zalewając sady i ogrody pstrymi, arlekińskimi kolorami.
— Wcale nie jestem odważna, tak sobie tylko marzę. A wiesz, o czym w szczególności?
— Nie. — Genevieve pokręciła głową z roziskrzonymi oczyma.
— Marzę o tym, żeby ojciec pozwolił mi wyruszyć w podróż, zanim spadną na mnie rodzinne obowiązki.
— Do Norwich?
— Nie, nie do stolicy. To takie samo miasto jak Boston, tylko większe. Poza tym i tak będę tam kończyć szkołę. Nie, ja chcę podróżować po innych światach, zobaczyć, jak tam żyją ludzie.
— Rany! Podróż statkiem kosmicznym, niesamowity pomysł!
Ja też mogę polecieć? Proszę!
— Jeśli ja polecę, to i tobie, kiedy dorośniesz, ojciec musi pozwolić. Inaczej byłoby to niesprawiedliwie.
— On mi nigdy nie pozwoli. Nie mogę nawet chodzić na tańce.
— Ale jakoś uciekasz niani i patrzysz na tańczących.
— A pewnie!
— No, widzisz.
— Nigdy mi nie pozwoli.
Louise roześmiała się na dźwięk zbolałego tonu siostry.
— To przecież tylko marzenie.
— Ale ty zawsze spełniasz swoje marzenia. Jesteś taka mądra, Louise.
— Nie zamierzam zmieniać świata — rzekła na wpół do siebie. — Chcę tylko gdzieś się stąd ruszyć, choć raz. Wszystko tu takie poukładane, regulaminowe. Czasami mam wrażenie, że już przeżyłam swoje życie.
— William może cię stąd zabrać. Poprosi o podróż poślubną na inną planetę. Ojciec mu nie odmówi.
— Och! Ty bezczelny, mały urwisie! — Zamachnęła się leniwie na siostrę, lecz Genevieve odskoczyła prędko na bezpieczną odległość.
— Podróż poślubna, podróż poślubna! — skandowała Genevieve tak głośno, że nawet konie podnosiły łby. — Louise udaje się w podróż poślubną! — Zebrała spódniczkę i pobiegła, przebierając długimi, szczupłymi nóżkami nad okrytą kwieciem trawą.