— Wielkie dzięki, „Pestravka”. Czy wolno nam skontaktować się z wieżą kontroli lotów i poprosić o wektor zbliżenia? Nie chciałbym zostać ostrzelany za brak zgody.
— Nie przeciągaj struny, Calvert, bo możemy przez dwa tygodnie bez pośpiechu przeglądać, co wieziecie w ładowniach.
— Wygląda na to, że twoja sława cię poprzedza, Joshua — rzekł Dahybi Yadev, gdy „Pestravka” przerwała połączenie.
— Oby tylko nie dotarła na powierzchnię planety — dorzuciła Sara.
Joshua skierował antenę na satelitę kontroli lotów cywilnych i otrzymał zezwolenie na wejście na orbitę parkingową. Ożyły trzy silniki termojądrowe „Lady Makbet”; wyrzucając w przestrzeń długie strumienie mglistej plazmy, pchnęły statek z przyspieszeniem 0,1 g w stronę kolorowej planety.
Do pustej krainy Quinna Dextera docierały skrawki światła w towarzystwie cichych, zgrzytliwych dźwięków. Jakby strugi świetlistego deszczu siekły po nim przez szczeliny z zewnętrznego wszechświata. Jedne lśniące wiązki migotały w oddali, inne przenikały go na wskroś. Ilekroć tak się działo, zawsze widział obrazy, jakie z sobą niosły.
Łódź. Jedna z tych rozklekotanych kryp handlowych na Quallheimie, niewiele lepsza od tratwy. Pędziła w dół rzeki.
Drewniane budynki miasta. Durringham w strugach deszczu.
Dziewczyna.
Znał ją. Marie Skibbow, naga, przywiązana sznurem do łóżka.
Jego serce waliło w ciszy.
— Tak — odezwał się czyjś głos. Słyszał go już kiedyś na leśnej polanie, ów głos wychodzący z Nocy. — Wiedziałem, że ci się spodoba.
Marie szarpała się z więzami. Miała jędrne i gibkie ciało, dokładnie takie, jak sobie wcześniej wyobrażał.
— Co byś z nią zrobił, Quinn?
Co by z nią zrobił? Czego by nie zrobił z tak wyjątkowym ciałem. Ach, jakżeby pod nim cierpiała!
— Cholera, Quinn, jesteś odrażający. Ale i niezwykle użyteczny.
Energia wzbierała gwałtownie w jego wnętrzu i oto powstał fantom, aby nałożyć się na obraz rzeczywistości. Wyobrażenie Quinna o fizycznej postaci, jaką mógłby przybrać Boży Brat, gdyby postanowił objawić się cieleśnie w świecie ludzi. Straszną miałby posturę, ciało zdolne do cudownych bestialstw, stokroć bardziej wyrafinowanych niż te, które Quinn poznał w sekcie.
Strumienie czarodziejskich mocy sięgnęły triumfalnie szczytów, otwierając szczelinę do straszliwej, ziejącej za nim pustki, dzięki czemu ktoś nowy wyszedł i opętał Marie, gdy dziewczyna z płaczem błagała o zmiłowanie.
— Właź z powrotem, Quinn.
Obrazy znów się sprowadziły do banalnych, ulotnych smug migotliwego światła.
— Ty wcale nie jesteś Jasnym Bratem! — wrzasnął Quinn w nicość. Czując się zdradzony, zawrzał gniewem, który wyostrzył jego zmysły: światło pojaśniało, dźwięki zabrzmiały wyraźniej.
— Oczywiście, że nie. Jestem czymś znacznie gorszym, Quinn.
Gorszym od twojego mitycznego diabła. Mam na myśli nas wszystkich.
W więziennym wszechświecie buchnął śmiech, sprawiając mu ból.
Czas biegł tu zupełnie inaczej…
Kosmolot.
Statek kosmiczny.
Niepewność. Quinn doznawał wrażenia, jakby wzbierała w nim bez opamiętania. Urządzenia elektryczne, na których musiał teraz polegać, nie znosiły bliskości jego anormalnego ciała, a gdy delikatne przyrządy jeden po drugim odmawiały posłuszeństwa, niepewność zaczęła zamieniać się w strach. Cały drżał, próbując rozpaczliwie poskromić strumienie egzotycznej energii, które przenikały go do szpiku kości.
Nie jest wszechmocna, uświadomił sobie Quinn. Ta rzecz kontrolująca jego ciało również podlegała ograniczeniom. Resztkami umysłu chłonął szczątki światła, koncentrując się na dostrzeżonych obrazach, na podsłuchanych słowach. Obserwując i czekając.
Szukając zrozumienia.
Boston wydał się Syrinx najurokliwszym z miast, jakie odwiedziła w czasie swych czternastoletnich podróży po Konfederacji, włączając w to rajskie enklawy w krążących wokół Saturna habitatach, gdzie się urodziła. Każdy budynek wzniesiono tu z kamienia, przy czym grube ściany nie dopuszczały z zewnątrz gorącego powietrza w czasie długiego lata, a chłodu w czasie równie długiej zimy. Większość z nich miała jedno piętro, choć spotykało się też większe, dwupiętrowe, nieodłącznie z obwiedzionym sztachetkami ogródkiem z przodu i rzędami stajen z tyłu. Po kamieniach pięły się ziemskie kapryfolia i bluszcze, większość ganków stroiły wiszące kosze wielobarwnego kwiecia. Wszędzie kładziono strome dachy, aby nie runęły pod ciężarem śniegu; szare łupkowe dachówki sąsiadowały ze smoliście czarnymi panelami baterii słonecznych, tworząc miłe dla oka geometryczne wzory. Mieszkania ogrzewano drewnem, wskutek czego nad ścianami szczytowymi wyrastały lasy kominów o wylotach z czerwonej gliny nakrytych ozdobnymi kapturkami. Każdy prywatny, publiczny i gospodarczy budynek miał tu swój niepowtarzalny charakter, a więc coś niespotykanego na światach, gdzie królowały wytwórnie prefabrykatów. Wzdłuż szerokich, brukowanych ulic stały w równych odstępach żeliwne latarnie. Syrinx dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że skoro na planecie nie ma mechanoidów ani serwitorów, każdą granitową kostkę musiała ułożyć ręka człowieka — ileż to kosztowało czasu i wysiłku! Przy chodnikach biegły szpalery drzew, głównie norfolskich odpowiedników sosen, choć tu i ówdzie widywało się poddane genetycznym zabiegom odmiany wiecznie zielonych roślin ziemskich.
W ruchu ulicznym uczestniczyły w zasadzie tylko rowery, trójkołowe skutery (bardzo nieliczne, kierowane zazwyczaj przez dorosłych), konie oraz ciągnięte przez nie powozy i furmanki. Syrinx zauważyła też, aczkolwiek tylko na obrzeżach miasta, kilka należących do farmerów elektrycznych furgonów.
Po odprawie celnej, dokładniejszej niż kontrola paszportowa, odnaleźli postój powozów konnych przy wieży aerodromu. Syrinx uśmiechnęła się wesoło, a Tulą jęknęła zniechęcona. Na szczęście wybrana przez nich taksówka miała dobre resory, co zapewniło im w miarę wygodną podróż do miasta. Skorzystali z rady Unwina i wynajęli pokoje w Wheatsheaf, zajeździe położonym na tym samym brzegu rzeki, na którym rozłożyło się miasto.
Kiedy już się rozpakowali i zjedli na dziedzińcu lekki posiłek, Syrinx i Ruben wyruszyli powozem na Penn Street.
Ruben z przyjemnością przyglądał się paradnym sznurom pieszych i pojazdów. Nietrudno było dostrzec w tłumie załogi statków kosmicznych: ubrania z syntetycznych tkanin wyglądały niezwykle blado w porównaniu ze strojami mieszkańców miasta. Latem bostończycy preferowali jasne kolory i fantazyjne kroje. Tego roku wśród młodzieńców królowały wielobarwne kamizelki, podczas gdy dziewczęta nosiły marszczone bawełniane spódniczki w duże okrągłe wzory (zawsze zakrywały kolana, co Ruben zauważył z rozczarowaniem). Miał wrażenie, jakby cofnął się przed erę lotów kosmicznych, choć prawdopodobnie w żadnej epoce historycznej na Ziemi nie było tak czysto.
— Penn Street, szefie! — krzyknął woźnica, kiedy powóz skręcił w uliczkę biegnącą równolegle do koryta rzeki Gwash. Była to handlowa dzielnica miasta z licznymi przystaniami i ciągiem stojących za nimi przestronnych magazynów. Po raz pierwszy spotkali tu elektryczne ciężarówki. Na drugim końcu zakurzonej drogi widać było kolejową stację rozrządową.
Ruben omiatał wzrokiem długie rzędy magazynów, tętniące życiem place i biura, czując na sobie świdrujące spojrzenie Syrinx.