Drwiące myśli zaczęły się wdzierać do jego umysłu. Mało tego, że firma Drayton’s Import miała swą siedzibę na Penn Street, to jeszcze cała ulica do niej należała. Nazwa przedsiębiorstwa widniała na wszystkich tabliczkach na murach zabudowań.
— Gdzie teraz, szefie? — zapytał woźnica.
— Do siedziby firmy — odparł Ruben. Ostatnim razem, kiedy tu zawitał, Drayton’s Import składał się jedynie z niewielkiego biura w wynajętym magazynie.
Siedziba firmy okazała się budynkiem wciśniętym między dwa składy po nabrzeżnej stronie ulicy. Łukowe okna zwracały uwagę ozdobnymi żelaznymi wykończeniami, a na ścianie obok podwójnych drzwi wisiała duża, wypucowana do połysku mosiężna tabliczka. Powóz zatrzymał się u podnóża kręconych kamiennych schodów.
— Zdaje się, że stary Dominie Kavanagh ma się całkiem nieźle — rzekł Ruben, kiedy wychodzili z dorożki. Wręczył woźnicy gwineę i sześciopensówkę napiwku.
Spojrzenie Syrinx mogłoby teraz przeciąć diament.
— Stary Dominie, mało kto mu dorówna. Szkoda, że nie mamy więcej czasu, on zna w mieście każdą knajpę. — Ruben zastanawiał się, komu właściwie miały dodać otuchy te chojrackie słowa.
— Kiedy tak naprawdę tu byłeś? — spytała Syrinx w poczekalni.
— Piętnaście, może dwadzieścia lat temu — odparł z niezdecydowaniem. Wiedział tylko, że od tamtej chwili minęło sporo czasu. Najgorsze, że Dominie był mniej więcej w jego wieku. Ale cóż poradzić, gdy jest się w załodze jastrzębia? — pomyślał. Każdy dzień jak poprzedni, wszystkie zlane w jedno. Skąd mam wiedzieć, w którym roku tu byłem?
Poczekalnia pokryta była czarnobiałą marmurową posadzką, a naprzeciwko wejścia pięły się w górę szerokie schody. Dziesięć jardów od drzwi siedziała za biurkiem młoda kobieta, obok niej stał lokaj w liberii.
— Chciałbym się spotkać z Dominikiem Kavanaghem — zwrócił się do niej Ruben swobodnie. — Niech mu pani po prostu powie, że Ruben zawitał do miasta.
— Przykro mi, sir — odparła. — Nie sądzę, żeby pracował u nas Kavanagh o tym imieniu.
— Przecież jest właścicielem Drayton’s Import — zdziwił się Ruben.
— Właścicielem tego przedsiębiorstwa jest Kenneth Kavanagh, sir.
— Aha.
— Możemy się z nim zobaczyć? — wtrąciła Syrinx. — Przyleciałam aż z Ziemi.
Kobieta przesunęła spojrzenie po błękitnym kombinezonie ze srebrną gwiazdą.
— W jakiej sprawie, pani kapitan?
— W tej samej, co inni. Szukam towaru.
— Zapytam, czy pan Kenneth jest u siebie. — Kobieta podniosła słuchawkę z masy perłowej.
Osiem minut później wprowadzono ich do gabinetu Kennetha Kavanagha na drugim piętrze. Połowę ściany zajmowało duże łukowe okno z widokiem na rzekę. Po gładkiej, czarnej wodzie z łabędzim dostojeństwem pływały szerokie barki.
Kenneth Kavanagh okazał się barczystym, dochodzącym czterdziestki mężczyzną w gustownym ciemnoszarym garniturze, białej koszuli i czerwonym jedwabnym krawacie. Kruczoczarne, wypomadowane włosy zaczesał do tyłu.
Syrinx nie poświęciła mu zbytniej uwagi, ponieważ w gabinecie obecny był jeszcze jeden mężczyzna — dwudziestokilkuletni młodzieniec z płaską, kwadratową twarzą i grzywą rudobrązowych włosów zaczesanych z nierównym przedziałkiem. Miał tego typu posturę, która kojarzyła się Syrinx ze sportowcami lub (co bardziej odpowiadało tej planecie) robotnikami polowymi. Jego garnitur uszyty był z jakiegoś lśniącego, szarozielonego materiału. Lewy rękaw marynarki zwisał luźno, przypięty na stałe do boku. Syrinx nie spotkała jeszcze nikogo z brakującą kończyną.
— Przestań się gapić — napomniał ją Ruben, ściskając dłoń Kennetha Kavanagha.
Syrinx zaczerwieniła się po uszy.
— Ale co mu dolega?
— Nic. Na tej planecie zabrania się klonowania organów.
— Ależ to absurd. Do końca życia musi być kaleką? Nie życzyłabym nikomu podobnego losu.
— Techniki stosowane w medycynie stanowią treść zagorzałych sporów w kwestii tego, co powinno, a co nie powinno być dozwolone. Niestety, klonowanie narządów ruchu to dość zaawansowana technologia.
Syrinx zapanowała nad sobą i podała rękę Kennethowi. Przywitał się uprzejmie, po czym przedstawił im drugiego mężczyznę jako swego kuzyna Gideona.
Ściskając jego dłoń, Syrinx nie patrzyła mu w oczy. Na twarzy młodzieńca gościło uczucie tak dojmującego przygnębienia, że bała się, aby sama nie wpadła w otchłań jego osobistej niedoli.
— Gideon jest moim pomocnikiem — oświadczył Kenneth.
— Poznaje tajniki prowadzenia interesu.
— To dla mnie najlepszy układ — rzekł Gideon cichym głosem. — Nie nadaję się do zarządzania rodzinną posiadłością, które wymaga od człowieka zaangażowania sił fizycznych.
— Co się właściwie stało? — spytał Ruben.
— Spadłem nieszczęśliwie z siodła, co się zdarza w czasie nauki jazdy konnej. Ale raz miałem pecha i źle wylądowałem.
Wyłamałem rękę na żerdzi parkanu.
Syrinx popatrzyła na niego z daremnym współczuciem, nie wiedząc, co w tej sytuacji powiedzieć. W jej umyśle pojawił się „Oenone”, podtrzymując ją na duchu samą swoją obecnością.
Kenneth Kavanagh wskazał na krzesła stojące przed biurkiem z jasnego drewna.
— Przyjemnie panią gościć, kapitanie.
— Myślę, że to samo powiedział pan już niejednemu kapitanowi w tym tygodniu — odrzekła cierpko, nim usiadła.
— Owszem, niejednemu, lecz każdego, który odwiedza nas po raz pierwszy, witamy w sposób szczególny. Niektórzy z moich znajomych eksporterów wierzą niezłomnie w powodzenie produktów tej planety. Mówią, że zawsze będzie na nie popyt. Moim zdaniem jednak trochę życzliwości w kontaktach handlowych nigdy nie zawadzi, zwłaszcza że uzależniliśmy się gospodarczo od jednego produktu. Nie chciałbym nikogo zrażać do powrotu na Norfolk.
— Będę więc miała powód, by się zrazić?
Rozłożył ręce.
— Czasem trafią się ze dwie felerne skrzynki. Jaka jest właściwie ładowność waszego statku?
— „Oenone” udźwignie siedemset ton.
— W takim razie, niestety, nie obędzie się bez pewnego rozczarowania.
— Stary Dominie zawsze chował kilka skrzynek na wypadek, gdyby nadarzyła mu się okazja do przyzwoitej wymiany — powiedział Ruben. — A nam właśnie chodzi o wymianę.
— Znał pan Dominica Kavanagha? — zapytał Kenneth z zainteresowaniem.
— Oczywiście. To pański ojciec?
— Mój świętej pamięci dziadek.
Ramiona obwisły Rubenowi.
— A niech mnie, poczciwe było z niego chłopisko.
— Cóż, wszystkim nam brakuje jego mądrych pomysłów.
— Zmarł śmiercią naturalną?
— Tak. Dwadzieścia pięć lat temu.
— Dwadzieścia pięć… — Ruben pogrążył się w zadumie.
— Przykro mi — powiedziała Syrinx.
— Dwadzieścia pięć lat. Co oznacza, że musiałem tu być przynajmniej trzydzieści pięć lat temu, może jeszcze dawniej.
Do licha, stary głupiec ze mnie.
— Wspomnieliście o wymianie.
Syrinx poklepała podręczną chłodziarkę stojącą przy krześle na podłodze.
— To, co Atlantyda ma najlepszego.
— Oho, mądry wybór. Zawsze znajdę zbyt na przysmaki z Atlantydy. Połowę zje moja rodzina. Macie może wykaz?
Wręczyła mu plik komputerowych wydruków. Nie zauważyła w gabinecie bloku procesorowego, obok klawiatury stał tylko niewielki holoekran.
Kenneth czytał listę, unosząc brwi z aprobatą.
— Doskonale. Widzę, że sprowadzacie nawet żółte sole, jedną z moich ulubionych ryb.