— Tak się szczęśliwie składa, że włożyliśmy do chłodziarki pięć filetów. Zechce pan się przekonać, czy odpowiadają standardom?
— Jestem pewien, że odpowiadają.
— A jednak chciałabym, aby przyjął pan zawartość w podzięce za okazaną nam gościnność.
— To nader uprzejme z pani strony. — Zaczął przebiegać palcami nad klawiaturą dotykową, patrząc wyłącznie na holoekran.
Była pewna, że jej by to szło o wiele wolniej. — Na szczęście moja rodzina posiada udziały w kilkunastu rozlewniach na Kesteven — stwierdził. — Jak wam zapewne wiadomo, oficjalnie nie możemy sprzedawać „Norfolskich Łez” przed letnim przesileniem i nowymi zbiorami. Stworzyliśmy więc między sobą nieformalny system wzajemnej pomocy, z którego teraz mogę skorzystać. Widzę, że mój kuzyn Abel, zarządca majątku Eaglethorpe na południu, posiada parę zapasowych skrzynek. Z tamtejszych hrabstw pochodzą gatunki o przyjemnym bukiecie. Niestety, nie zdołam wypełnić wam ładowni po brzegi, lecz dostaniecie sześćset skrzynek butelkowanych „Łez”, czyli prawie dwieście ton.
— Brzmi nieźle — zawyrokowała Syrinx.
— Wybornie. Zatem nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzgodnić cenę.
Andrew Unwin włożył do bloku procesorowego fleks paszportowy Quinna Dextera i urządzenie natychmiast przestało działać. Nadaremnie stukał po nim palcami. Trzech mężczyzn z kosmolotu przyglądało mu się uważnie. Szkarłatny rumieniec wypłynął na jego policzki. Wolał nie myśleć, co powie ojciec. Praca urzędnika paszportowego była bardzo odpowiedzialna.
— Dziękuję, sir. — Andrew, chcąc nie chcąc, oddał nie odczytany fleks Dexterowi, który schował go bez słowa komentarza.
Mel ciągle szczekał, z daleka, ukryty za przednim kołem roweru.
Pies ani na moment nie zamilkł, odkąd trójka przyjezdnych zeszła po schodkach ze śluzy powietrznej kosmolotu.
A dzień wydawał się taki dobry, póki nie wylądowała maszyna z „Lady Makbet”.
— To wszystko? — zapytał Joshua, zmuszony podnieść głos z powodu psiego ujadania.
— Tak, kapitanie. Dziękuję. Witam na Norfolku. Mam nadzieję, że znajdziecie dobry towar.
Joshua uśmiechnął się szeroko i skinął na chłopca, by się zbliżył. Obaj odeszli kawałek od Quinna Dextera i Ashly’ego Hansona, którzy czekali u stóp schodków. Pies pognał za nimi.
— Cieszę się, że tak się z tym szybko uporałeś — rzekł Joshua.
— Na aerodromie wielki ruch, jak widać.
— To moja praca, kapitanie.
Joshua wyciągnął z kieszeni kombinezonu plik niepotrzebnych mu lalondzkich franków i odliczył trzy.
— Doceniam to. — Wcisnął plastikowe pieniądze do ręki chłopca, któremu uśmiech powrócił na twarz.
— A teraz coś mi powiedz — dodał Joshua ciszej. — Ktoś, komu powierza się funkcję urzędnika paszportowego, musi wiedzieć, jak tu sprawy stoją, co w trawie piszczy, mam rację?
Andrew Unwin kiwnął tylko głową, zbity z tropu. W jakiej znowu trawie?
— Podobno Norfolkiem rządzi kilka ważnych rodzin. Wiesz może, która z nich ma największe wpływy na Kesteven?
— Na pewno rodzina Kavanaghów, sir. Jest ich tutaj mnóstwo, to prawdziwa arystokracja. Posiadają farmy, domy i przedsiębiorstwa na całej wyspie.
— A rozlewnie?
— O tak, kilku z nich rozlewa własny trunek.
— Świetnie. A teraz najważniejsze pytanie. Wiesz, kto zajmuje się eksportem produkowanych przez nich towarów?
— Tak, sir — odparł dumnie Andrew. Kapitan nadal trzymał w ręku plik szeleszczących banknotów, lecz chłopiec udawał, że ich nie dostrzega. — Niech pan porozmawia z Kennethem Kavanaghiem. Jeśli on panu nie pomoże, to chyba nikt inny.
Joshua odliczył dziesięć banknotów.
— Gdzie go mogę znaleźć?
— Przedsiębiorstwo Drayton’s Import na Penn Street.
Joshua wręczył mu pieniądze.
Andrew zwinął je sprawnym, wyrobionym ruchem i schował do kieszeni szortów. Gdy odjechał rowerem na odległość dwudziestu jardów, blok procesorowy wydał ciche piknięcie. Znów działał jak należy. Chłopiec obrzucił go zdziwionym spojrzeniem, potem wzruszył ramionami i skierował się w stronę lądującego właśnie kosmolotu.
Sądząc z zachowania witającej ich recepcjonistki, Joshua nie był pierwszym kapitanem statku kosmicznego, który w tym tygodniu pukał do drzwi Drayton’s Import. Przechwycił jej spojrzenie, kiedy trzymała przy uchu antyczną słuchawkę. Obdarzyła go w zamian formalnym uśmiechem.
— Pan Kavanagh za chwilę panów przyjmie, kapitanie Calvert — oznajmiła.
— Dziękuję za wstawiennictwo w mojej sprawie.
— Nie ma za co.
— A czy mogłaby nam pani polecić jakąś przyzwoitą restaurację na dziś wieczór? Ja i mój przyjaciel od dawna nie mieliśmy nic w ustach, chętnie byśmy coś zjedli. Może lokal, gdzie pani czasem zagląda?
Wyprostowała się mimo woli, jej głos stał się bardziej przyjazny.
— Niekiedy odwiedzam Metropole — odparła lekkim tonem.
— W takim razie musi to być urocze miejsce.
Ashly obrócił oczy ku górze z niemym wyrzutem.
Po kwadransie zostali wprowadzeni do gabinetu Kennetha Kavanagha. Joshua nie unikał kontaktu wzrokowego z Gideonem, kiedy Kenneth ich sobie przedstawiał. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ofiara amputacji z najwyższym trudem powstrzymuje się od wybuchu; młodzieniec zachowywał kamienne oblicze, jakby bał się okazania jakichkolwiek uczuć. Joshua zauważył, że Kenneth pilnie obserwuje jego własne reakcje. Coś tu było nie tak.
Kenneth wskazał im krzesła przy biurku, podczas gdy Gideon wyjaśniał przyczynę swego kalectwa. Mimo że restrykcje związane z klonowaniem narządów były tu niezwykle ostre, to jednak Joshua widział w nich sporo racji. Tej planecie wytyczono pewien kurs i musiała się go trzymać. Ludzie chcieli tu wieść stabilne, wiejskie życie. Gdyby uchylono furtkę dla jednej medycznej technologii, jak by się to skończyło? Cieszył się, że nie on musi o tym decydować.
— Czy to pierwsza pana wizyta na Norfolku, kapitanie Calvert? — spytał Kenneth.
— Tak. Latam dopiero od roku.
— Naprawdę? Cóż, gorąco witam kapitanów, którzy odwiedzają nas po raz pierwszy. Uważam, że rozwijanie kontaktów osobistych zawsze się opłaca.
— Tak nakazuje roztropność.
— Eksport „Norfolskich Łez” stanowi dla nas podstawę egzystencji, byłoby rzeczą niemądrą odstraszać kapitanów statków kosmicznych.
— Mam szczerą nadzieję, że nie zostanę odstraszony.
— Zrobię, co w mojej mocy. Próbuję nie odsyłać nikogo z pustymi rękami, choć musi pan zrozumieć, że popyt jest duży, a posiadam stałych, wiernych klientów, których muszę obsłużyć w pierwszej kolejności. Ponadto większość z nich czeka już co najmniej od tygodnia. Nie da się ukryć, że troszkę się pan spóźnił. Jaki ładunek pana interesuje?
— „Lady Makbet” zabierze tysiąc ton bez większego wysiłku.
— Kapitanie Calvert, tyle skrzynek nie dostaną nawet niektórzy z moich najstarszych klientów.
— Przychodzę do pana z pewną ofertę handlową, chodzi o częściową wymianę.
— Wymiana to już coś, chociaż przepisy importowe na Norfolku są dość surowe. Nie śmiałbym ich łamać, a nawet naginać.
Muszę dbać o reputację rodziny.
— Doskonale pana rozumiem.
— Wybornie. Co pan przywiózł?
— Drewno.
Kenneth Kavanagh zmierzył go zdumionym wzrokiem, po czym wybuchnął śmiechem. Nawet posępna twarz Gideona trochę się wypogodziła.