Выбрать главу

— Drewno? To nie żart? — pytał Kenneth. — Pański statek ma ładownie wypełnione drewnem?

— Tysiącem ton drewna. — Joshua przekręcił zapięcie chlebaka i wyciągnął klin z czarnego majopi. Wybrał go specjalnie na tę okazję w składzie na Lalonde. Był to standardowy kawałek długości dwudziestu pięciu centymetrów, lecz nie obłupany z kory, a ponadto, co ważniejsze, odrastała z niego mała gałązka z pomarszczonymi listkami. Joshua puścił klin, który spadł z hałasem na środek biurka.

Kenneth przestał się śmiać, pochylony do przodu.

— Wielkie nieba. — Pociągnął paznokciem po drewnie, potem opukał je mocniej palcami.

Joshua podał mu bez słowa dłuto z nierdzewnej stali.

Kenneth przyłożył ostrze do drewna.

— Nie sposób go choćby zarysować.

— Normalnie potrzeba noża rozszczepieniowego do cięcia majopi, ale wystarczą piły mechaniczne, których nie brakuje na Norfolku, choć to mordercza praca. Może pan sobie wyobrazić, jak niesłychanie wolno będzie się zużywać wszystko, co zostanie z tego wystrugane. Pewnie tutejsi rzemieślnicy, jeśli się postarają, znajdą dla majopi parę ciekawych zastosowań.

Szarpiąc w zamyśleniu dolną wargę, Kenneth uniósł klin w drugiej dłoni, aby oszacować jego ciężar.

— Majopi, mówi pan?

— Zgadza się. Pochodzi z planety zwanej Lalonde. To świat tropikalny, a zatem majopi nie będzie rosnąć na Norfolku. Chyba żeby je poddać rozległym modyfikacjom genetycznym. — Spójrżał na Gideona, który stał obok krzesła Kennetha. Młody człowiek okazywał podziw, lecz nie wdawał się w rozmowę, prowadzoną wyłącznie przez jego starszego kuzyna. Pomocnik powinien chyba zadać choćby jedno pytanie? Tymczasem on nie odezwał się słowem od chwili, gdy zostali sobie przedstawieni. A więc co tu robił? Instynkt podpowiadał Joshui, że przemawiają za tym jakieś ważne powody. Jeżeli rodzina Kavanaghów aż tak bardzo się tutaj liczyła, nawet ciężko okaleczony człowiek nie marnowałby czasu, przebywając bez celu w gabinecie.

Wspomniał słowa Ione. Powiedziała, żeby kierował się instynktem, jeśli chodzi o ludzi.

— Pokazywał pan już swój towar innym importerom? — zapytał Kenneth ostrożnie.

— Dopiero dzisiaj przyleciałem. Oczywiście, najpierw udałem się do kogoś z rodu Kavanaghów.

— Czuję się zaszczycony tym wyróżnieniem mojej rodziny, kapitanie. Pragnę się zrewanżować. Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia. Jak panu wiadomo, prawo zabrania właścicielom rozlewni sprzedawać gotowy trunek, póki nie dojrzeją nowe róże.

Na szczęście w mojej rodzinie funkcjonuje pewien system wzajemnej pomocy. Pozwólcie, że sprawdzę, co mógłbym wam zaoferować. — Odłożył drewno i przysunął sobie klawiaturę.

Joshua spojrzał Gideonowi prosto w oczy.

— Czy przed wypadkiem prowadził pafl aktywne życie, wymagające wysiłku fizycznego?

— O, tak. My, którzy wywodzimy się z arystokratycznych rodów, uwielbiamy rozrywki. W czasie zimowych miesięcy nie ma na wyspie wiele pracy, więc skracamy sobie czas na rozmaitych zabawach. Ten upadek zrujnował mi życie.

— To znaczy, że praca w biurze niespecjalnie panu odpowiada?

— W mojej sytuacji trudno liczyć na lepsze zajęcie.

Kenneth przestał pisać.

— Sądzę, że w stanie nieważkości nie doświadczyłby pan dużych ograniczeń — stwierdził Joshua. — Wielu ludziom z problemami ze zdrowiem świetnie się żyje na statkach kosmicznych lub stacjach przemysłowych.

— Naprawdę? — spytał Gideon obojętnym tonem.

— Jasne. Proszę rozważyć moją propozycję. Brakuje mi do kompletu jednego członka załogi. Nie szukam wykwalifikowanego technika, lecz to przyzwoita robota. W ciągu jednego norfolskiego roku przekona się pan, czy to lepsze zajęcie niż praca w biurze. W razie czego wróci pan do domu, kiedy przybędę tu latem po następny ładunek. Płacę nieźle, pozto tym cała moja załoga jest ubezpieczona. — Joshua spojrzał twardo na Kennetha. — Gwarantowany zwrot kosztów operacji medycznych.

— To niezwykle wspaniałomyślna propozycja, kapitanie — odparł Gideon. — Godzę się na pańskie warunki. Popróbuję życia na statku kosmicznym.

— Witam na pokładzie.

Kenneth wrócił do pisania. Na koniec przyjrzał się pilnie informacjom na holoekranie.

— Ma pan szczęście, kapitanie Calvert. Chyba zdołam dostarczyć panu trzy tysiące skrzynek „Norfolskich Łez”, co da w przybliżeniu tysiąc ton. Mój kuzyn Grant Kavanagh posiada kilka rozległych plantacji róż w swym majątku Cricklade, a nie rozdysponował jeszcze wszystkich skrzynek. Jego hrabstwo słynie z absolutnie doskonałego bukietu wina.

— Cudownie — zgodził się Joshua.

— Mój kuzyn Grant zechce z pewnością spotkać się osobiście z tak ważnym klientem — rzekł Kenneth. — W imieniu rodziny zapraszam również pana Hansona w gościnę do Cricklade. Zobaczycie, jak przebiegają zbiory w czasie letniego przesilenia.

* * *

Kiedy Joshua i Ashly opuszczali biuro Drayton’s Import, zaznaczał się już blask Duchessy. Krótko trwające o tej porze ciemności rozpraszało światło czerwonego karła. Mury i kamienie bruku uzyskiwały różowe zabarwienie.

— Udało ci się! — zawołał Ashly.

— Pewnie, że mi się udało.

— Tysiąc ton. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tyle dostał. Jesteś najbardziej cwanym, podstępnym, zdegenerowanym skubańcem, jakiego spotkałem w ciągu tych wszystkich wieków. Zarzucił Joshui rękę na ramiona i pociągnął go w stronę głównej ulicy. — Cholera, ale się obłowimy. Ubezpieczenie zdrowotne Boże, Joshua, jesteś geniuszem!

— Zapakujemy Gideona do kapsuły zerowej i wysadzimy w Tranquillity. W klinice przed upływem ośmiu miesięcy powinni sklonować mu rękę. Resztę czasu przehula w towarzystwie Dominiąue. Szepnę jej słówko w tej sprawie.

— Tylko jak się po powrocie wytłumaczy z nowej ręki?

— Chryste, nie wiem. Opowie o magicznym pierścieniu. Na tej zacofanej planecie uwierzą w każdą bzdurę.

Pękając ze śmiechu, kiwali rękami na dorożkę.

* * *

Gdy Duchessa stała wysoko nad horyzontem, przemalowując miasto snopami szkarłatnych promieni, Joshua usiadł na stołku w barze zajazdu Wheatsheaf i zamówił miejscową brandy. Krajobraz za oknem był fascynujący, świat kąpał się w odcieniach czerwieni. Niektóre kolory wydawały się prawie niewidoczne. W dół rzeki obrzeżonej wierzbami jedna za drugą płynęły barki; na rufach stali sternicy, trzymając w rękach wielkie rumple.

Widok zapierał dech w piersiach, całe miasto przekształciło się w baśniową krainę dla turystów. Niektórzy mieszkańcy musieli wieść tu jednak strasznie monotonne życie, zajęci dzień w dzień tą samą robotą.

— W końcu doszliśmy do tego, jak to zrobiliście — rozległ się kobiecy głos tuż nad jego uchem.

Gdy się odwrócił, jego oczy spoczęły na zachwycającej wypukłości, okrytej błękitną satyną kombinezonu.

— Kapitan Syrinx, cóż za niespodzianka. Czego się pani napije? Ta brandy jest pierwszorzędna, z serca polecam. A może wina?

— Czy to pana nie gryzie?

— Nie, ja przełknę wszystko.

— Jak można mieć spokojne sny po czymś takim? Antymateria niesie w sobie zgubę dla ludzkości, z nią nie ma żartów.

— Może być piwo?

— Miłego dnia, kapitanie Calvert.

Syrinx chciała odejść, lecz złapał ją za ramię.

— Jeśli pani się do mnie nie przysiadzie, to kto będzie wysłuchiwał tych przechwałek o czymś, do czego podobno doszliście? Co z udowodnieniem nam, nędznym prymitywnym glebojadom, jacy to edeniści są we wszystkim doskonali? A może pani się boi mojego zdania? Przecież jesteście przekonani, że zrobiłem coś złego. Tylko że ja nie mam o tym zielonego pojęcia. Nikt nie był łaskaw mi powiedzieć, co niby przewoziłem. Czyżby edeniści zrezygnowali ze sprawiedliwości tak samo jak z innych barbarzyńskich zwyczajów adamistów?