W tej chwili ptaki szybowały pięćset metrów nad wodą sześć kilometrów przed „Cooganem”, raz na jakiś czas machając leniwie skrzydłami, aby utrzymać się w powietrzu. Puszcza po obu stronach wezbranej rzeki tonęła we mgle po padającym niedawno deszczu, śnieżnobiałe obłoki lepiły się do błyszczących zielonych drzew niczym ruchome pnącza. Dżungla przytłaczała swoim ogromem. Pejzaże przekazywane przez orły uprzytamniały Lori, jak nieporadnie w ciągu tych dwudziestu pięciu lat postępowała ekspansja człowieka w dorzeczu Juliffe. Nędzne wioski na brzegach rzek dawały smutne świadectwo kondycji tutejszych społeczności.
Ludzie byli raczej mikroskopijnymi pasożytami dżungli niż nieugiętymi pionierami, którzy zagospodarowują terytoria nowego świata.
Abraham wypatrzył na niebie poszarpaną smużkę dymu. Sądząc po jej kształcie i kolorze, wydobywała się zapewne z kotłów do gotowania posiłku; w ciągu ostatnich dni Lori doszła do wprawy w rozpoznawaniu tego typu znaków. Skonsultowała się z technobiotycznym blokiem procesorowym i zaraz na poprzedni obraz nałożyła się wizualizacja Zamjanu — długiej, czterystukilometrowej rzeki z szerokim ujściem w miejscu, gdzie wpadał również Quallheim do Juliffe. System inercjalnego naprowadzania podał współrzędne. Założona przed trzema laty wieś nazywała się Oconto. Zainstalowali tu kiedyś swojego człowieka, niejakiego Quentina Montrose’a.
— Lori — odezwał się Darcy. — Chyba widzę jeszcze jeden.
Lepiej przyjdź popatrzeć.
Technobiotyczny procesor wygasił wizualizację.
— Już idę. — Otworzyła oczy i wyjrzała przez najbliższą szparę w rozklekotanej ścianie kabiny. Zobaczyła tylko szarawą, siekaną przez deszcz wodę. Ciepłe krople przesuwały się po wewnętrznej stronie dachu, gardząc grawitacją, by w końcu skapnąć na prycze, gdzie ona i Darcy rozłożyli śpiwory. Gdy trzecia część drewna zniknęła w nienasyconej gardzieli paleniska, zrobiło się więcej miejsca, aczkolwiek w dalszym ciągu musiała się przeciskać przez kajutę Buchannanów i kambuz.
Gail siedziała przy stole na jednym z tych stołków specjalnie wzmocnionych do wytrzymania jej ciężaru. Na zatłuszczonym blacie leżały porozrzucane paczki z zakonserwowaną żywnością.
— Co byście chcieli na kolację? — zapytała na widok przechodzącej w pośpiechu Lori.
— Wszystko jedno.
— Typowa bezmyślność. I jak mam w tych warunkach przyrządzać posiłki? Właściwie należałoby wam podawać na okrągło gotowany ryż. Ale zaraz by się zaczęły grymasy i narzekania.
Chwili spokoju byście mi nie dali.
Lori odpowiedziała jej wymuszonym uśmiechem, po czym wyskoczyła na pokład. Grube babsko napełniało ją wstrętem, nie tyle ze względu na swe gabaryty, ile maniery. Gail Buchannan reprezentowała sobą antytezę edenizmu, posiadała wszystkie te cechy ludzkiej natury, które edeniści pragnęli wykorzenić.
Krople deszczu bębniły po bateriach słonecznych na dachu niewielkiej sterówki. Len Buchannan i Darcy kulili się w środku przed zacinającymi z boków strugami. Lori przebiegła dzielące ją od drzwi cztery metry w przemokniętym szarym płaszczyku.
— Zaraz przestanie — zawyrokował Darcy. Wysoko przed nimi obrzeże ciemnych chmur deszczowych jawiło się jako jasna, mglista obręcz rozpięta nad rzeką i dżunglą.
— Gdzie ten statek? — zapytała, mrużąc powieki przed kłującym deszczem.
— Tam. — Len oderwał rękę od koła sterowego i wskazał przed siebie.
Rozcinając wyzywająco wodę, prosto na nich płynął jeden z tych dużych kołowców, które zabierały kolonistów w górę rzeki.
Nie kołysało nim jak „Cooganem”, większa masa pozwalała mu zachować równowagę mimo fal tłukących o burty i rufę. Z bliźniaczych kominów wylatywały niemal poziomo kłęby dymu.
— Gnają bez opamiętania, a to ryzykowne na tych wodach — stwierdził Len. — Mnóstwo tu dwupłatka. Nawinie im się tego na koło i szlag trafi łożyska. Na dodatek zbliża się sezon śnieżnych lilii; kiedy zejdą się do kupy, są równie groźne jak dwupłatek.
Lori kiwnęła głową ze zrozumieniem. Len pokazywał jej podobne do trawy cienkie listki, mnożące się na przybrzeżnych płyciznach; nad powierzchnię zaczynały już wyrastać pierwsze strąki wielkości pięści. Śnieżne lilie kwitły na Lalonde dwukrotnie w ciągu roku. Wyglądały pięknie, lecz statki miały z nimi ciężkie przejścia.
Buchannanowi rozwiązał się język, odkąd wyruszyli w tę podróż. Nadal patrzył krzywo, kiedy Lori lub Darcy kierowali jego ukochaną łodzią, lecz z czasem musiał przyznać, że wywiązują się z tego zadania wcale nie gorzej od niego. Mógł teraz porozmawiać nie tylko z żoną, co go najwyraźniej cieszyło; po wypłynięciu z Durringham zamienił z nią najwyżej dziesięć słów. Lubił pogadać na temat życia nad rzeką i rozwoju Lalonde, lecz sprawy Konfederacji były mu obojętne. Niektóre informacje przydawały się Lori, gdy stawała za sterem. Dziwił się, że potrafi aż tyle zapamiętać. Raz tylko spochmurniał w czasie rozmowy, gdy wyjawiła mu swój wiek; z początku potraktował jej wyznanie jak dowcip w złym guście, ponieważ z wyglądu była od niego o połowę młodsza.
W trójkę przyglądali się, jak kołowiec mija ich w pędzie. Len przekręcił ster o kilka rumbów, aby nie doszło do zderzenia. Darcy przełączył implanty wzrokowe na najwyższą rozdzielczość, lustrując uważnie przepływający statek. Po przednim pokładzie spacerowało trzydzieści pięć osób, z wyglądu zasiedziali farmerzy: mężczyźni z bujnym zarostem, kobiety o twarzach spieczonych na słońcu, a wszyscy w ubraniach uszytych z miejscowych materiałów. Nie zwracali na „Coogana” prawie żadnej uwagi, kierując spojrzenia w dół rzeki.
Len potrząsnął głową z zasępioną miną.
— Dziwna sprawa. „Broadmoor” powinien płynąć w konwoju z dwoma lub trzema statkami. Kołowce inaczej nie pływają. W dodatku kapitan nie zagadał do nas przez radio. — Postukał w blok radiowy krótkiego zasięgu umieszczony obok przedniego detektora mas. — Łodzie zawsze z sobą rozmawiają. Ze względu na mały ruch na tych wodach nikt tu drugiego nie ignoruje.
— Tamci na pokładzie nie byli nowymi kolonistami — stwierdził Darcy.
„Coogan” opuścił gwałtownie dziób, wpłynąwszy w pierwszą z głębokich bruzd w wodzie, jakie powstały po przepłynięciu zabłąkanego „Broadmoora”.
— Po co mieliby wracać, ha? — mruknął Len.
— Uciekinierzy? — podsunęła Lori.
— Możliwe — odparł Darcy. — Ale skoro położenie osadników stało się nie do zniesienia, to dlaczego nie płynie ich więcej?
— Ponownie przejrzał nagranie ze spotkania z kołowcem. Trzecim, który ich minął w ciągu ostatnich dwudziestu godzin; poprzednie dwa przemknęły koło nich w ciemnościach. Zachowanie ludzi na statku wciąż nie dawało mu spokoju. Po prostu stali w milczeniu, rozsypani bezładnie po pokładzie, choć człowiek w takiej sytuacji zwykle szuka towarzystwa. Deszcz nie robił na nich większego wrażenia.
— Myślisz o tym samym co ja? — spytała Lori. Przywołała w myślach obraz gadzich istot z przekazu Latona, a potem ustawiła je na pokładzie „Broadmoora”. Deszcz spływał po zielonej skórze, wcale jej nie mocząc.
— Tak, to możliwe — odrzekł. — Właściwie całkiem prawdopodobne. Niewątpliwie wchodzi tu w grę pewien rodzaj sekwestracji. Pasażerowie tego statku nie zachowywali się normalnie.
— Jeżeli łodzie wiozą już zasekwestrowanych w dół rzeki, to znaczy, że „Swithland”, którym płynie zbrojny oddział z Durringham, dostał się w dwa ognie.