— Trzeba wam zrozumieć, że od wtorku ludzie nie rozstają się tu z bronią — rzekł Geoffrey Tunnard. Był tymczasowym naczelnikiem Oconto, szczupłym pięćdziesięcioletnim mężczyzną z białymi, kręconymi włosami, ubranym w szare, połatane farmerki. Skoro okazało się, że „Coogan” nie przynosi im rewolucji i zagłady, przewiesił strzelbę przez pulchne ramię, chętny do rozmowy.
— Co się stało we wtorek? — spytał Darcy.
— Skazańcy. — Tunnard splunął do wody. — Doszły nas słuchy o rozruchach w Willow West, no to wpakowaliśmy naszych do zagrody. Co prawda, odkąd tu mieszkamy, pracowali jak należy, ale w takiej sytuacji lepiej nie ryzykować, racja?
— Racja — odparł Darcy dyplomatycznie.
— W poniedziałek odwiedzili nas jacyś ludzie, ponoć z wioski Waldersy w hrabstwie Kristo. Z ich relacji wynikało, że w Willow West i hrabstwach nad Cjuallheimem zbuntowani skazańcy zabijają mężczyzn i gwałcą kobiety. Podobno dołączyło do nich wielu młodych osadników. Nie różnili się na oko od zwykłej grupy pościgowej, choć wszyscy narąbali się jakimś świństwem. Pewnie palili kanusa; takie coś zwali człowieka z nóg, jeśli dobrze wysuszyć liście. Siali zamęt, domagali się rozprawy ze skazańcami.
Nie chcieliśmy na to pozwolić. Nie można zabijać z zimną krwią tylko dlatego, że tak się komuś podoba. Odesłaliśmy ich w dół rzeki. I niech mnie kule biją, jeśli tej samej nocy nie zakradli się z powrotem do wioski. Nie zgadniecie, co się stało.
— Uwolnili skazańców? — spytała Lori.
Geoffrey Tunnard popatrzył na nią z uznaniem.
— A jakże. Nadeszli cichaczem, nawet psy niczego nie zwęszyły. Poderżnęli gardło staremu Austinowi, który stał na straży przy zagrodzie. Neil Barlow, nasz nadzorca, ruszył za nimi skoro świt, a z nim pięćdziesięciu uzbrojonych zuchów. Od tamtej pory słuch po nich zaginął. To niepodobne do Neila, minęło już sześć dni. Powinien przysłać wiadomość. Mężczyźni zostawili tu swoje rodziny. Żony i dzieciaki na śmierć się zamartwiają. — Zmierzył Darcy’ego i Lori uważnym spojrzeniem. — Możecie nam to wytłumaczyć? — Mówił zmęczonym głosem człowieka, którego przygniata ciężkie brzemię.
— Przykro mi, sami nic nie wiemy — odrzekł Darcy. — Na razie. Dlatego właśnie tu jesteśmy, chcemy się czegoś dowiedzieć.
Wy zaś, bez względu na rozwój wydarzeń, nie idźcie za tamtymi.
Pamiętajcie, że w jedności siła.
Geoffrey odął wargi i odwrócił wzrok, przeczesując dżunglę nienawistnym spojrzeniem.
— Spodziewałem się, że powiecie właśnie coś takiego. Byli tacy, co ruszyli na poszukiwania. Przeważnie kobiety. Nie dało się ich powstrzymać.
Darcy położył rękę na ramieniu Geoffreya i mocno zacisnął palce.
— Jeśli ktoś jeszcze zechce pójść, masz go zatrzymać. Jeśli będzie trzeba, spraw, niech belka przywali mu nogę, byleby został.
— Postaram się. — Geoffrey Tunnard pochylił głowę z rezygnacją. — Ech, gdybyż to było takie proste, popłynąłbym w dół rzeki, zabrał stąd rodzinę. Ale ja własnymi rękami zbudowałem tu dom, przeklęty Rząd Centralny nie dyktował mi, co mam robić.
Wiodłem naprawdę dobre życie. I znowu takie będzie. Do licha z cholernymi skazańcami. Wykolejeńcy w farmerkach, też mi coś!
— Zrobimy, co w naszej mocy — powiedziała Lori.
— Nie wątpię. Przecież robicie to, przed czym mnie przestrzegacie. Idziecie do dżungli. We dwoje. To szaleństwo.
Lori miała wrażenie, że Geoffrey Tunnard chciał powiedzieć: samobójstwo.
— Możesz nam wskazać, gdzie mieszka Quentin Montrose? — spytała.
Tunnard wskazał jedną z chat, niczym się nie różniącą od innych: baterie słoneczne obok komina, obwisłe zadaszenie nad werandą.
— Ale nic wam to nie da, poszedł razem z Neilem.
Lori stała przy sterówce, kiedy „Coogan” odbijał od pomostu.
W części rufowej Darcy ładował drzewo w paszczę kotła. Len Buchannan pogwizdywał niemelodyjnie, kierując statek na środek rzeki. Oconto powoli nikło w dali, jawiąc się teraz jako mroczne wcięcie w szmaragdowym klifie puszczy. Zapachy gotującego się jadła snuły się ospale nad lekko wzburzonymi wodami.
— A gdyby tak wysłać na poszukiwania jednego z naszych orłów? — zasugerowała Lori.
— Chyba nie mówisz poważnie?
— Przepraszam. Próbuję tylko uspokoić sumienie.
— Pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi ginie bez śladu. Nie wiem, jak tam twoje sumienie, ale moja odwaga prawie mnie opuściła.
— Możemy jeszcze zawrócić. Albo zaczekać na komandosów Solankiego.
— To prawda.
— Masz rację. Ruszamy dalej.
— Czemu nie powiedziałem Tunnardowi, żeby się stąd wyniósł? — wyrzucał sobie Darcy. — Mogłem mu powiedzieć. Niechby zabrał rodzinę i uciekł do Durringham. Przynajmniej byłbym wobec niego szczery. Cóż mu po złudnych nadziejach?
— Nie przejmuj się. Myślę, że on już wie.
Coś wyrwało ze snu Karla Lambourne’a. Nie było jeszcze południa, a wachtę miał objąć dopiero o drugiej. Iluminator wciąż przesłaniała żaluzja, przez co wnętrze kabiny tonęło w tajemniczym, ponętnym półmroku. Za drzwiami rozlegał się stukot butów.
Zewsząd dobiegał przytłumiony gwar rozmów, dzieci nawoływały się płaczliwymi głosami.
Wszystko w normie. Dlaczego więc nie spał, dręczony niezrozumiałym lękiem?
Obok poruszyła się — jakżeż miała na imię? — córka kolonisty. Była młodsza od niego o kilka miesięcy, wokół jej ślicznej buzi opadały strączki ciemnych włosów. Mimo początkowych uprzedzeń, związanych z obecnością na pokładzie „Swithlanda” szeryfów i rekrutów, ten rejs układał się dla Karla dość pomyślnie.
Dziewczęta doceniały przestronność i spokój jego kabiny, tym bardziej że na statku panował ścisk, a każdy skrawek pokładu pokrywały rozłożone śpiwory.
Dziewczyna zatrzepotała powiekami i otworzyła wolno oczy.
Annę — nie, Alison; żeby tylko nie zapomnieć — uśmiechnęła się promiennie.
— Cześć — powiedziała.
Omiótł wzrokiem ciało dziewczyny. Prześcieradło zwinęło się wokół jej talii, dzięki czemu mógł cieszyć oczy widokiem cudownych piersi, prężnych mięśni brzucha i krągłych bioder.
— Cześć — odparł, odgarniając kosmyki włosów z jej policzka.
Z zewnątrz doleciały okrzyki i czyjś rubaszny śmiech. Alison zachichotała na pół wstydliwie.
— Rany, oni są tylko metr od nas.
— Trzeba było pomyśleć o tym przedtem, gdy robiłaś tyle hałasu.
Wysunęła język między zęby.
— Nie robiłam żadnego hałasu.
— Robiłaś.
— Nie robiłam.
Otoczył ją ramionami i przyciągnął bliżej.
— Robiłaś i mogę to udowodnić.
— Co ty powiesz.
— A żebyś wiedziała. — Musnął wargami usta Alison i zaraz zaczęła oddawać mu pocałunki. Sięgnął ręką w dół i ściągnął z jej nóg prześcieradło.
Kiedy kazał, odwróciła się, drżąc z podniecenia. Wsunął pod nią dłoń i uniósł jej pośladki. Dyszała ciężko z niecierpliwości.
— A to co, u diabła?
— Karl? — Wykręciwszy szyję, zobaczyła, jak klęczy za nią z chmurnym wzrokiem skierowanym na sufit. — Karl!