— Nie tak głośno. Posłuchaj.
Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Ludzie nadal stukali butami po pokładzie. Nie słyszała żadnych innych dźwięków! A nigdy jeszcze nie była tak bardzo napalona. Jak przed chwilą uwielbiała Karla, tak teraz go nienawidziła.
On tymczasem kręcił głową, próbując ponownie wychwycić tamten odgłos. Choć w gruncie rzeczy nie był to odgłos, ale jakaś wibracja, buczenie. Znał każdy dźwięk, każdy szmer wydawany przez „Swithlanda”, lecz tego nie było w repertuarze statku.
Kiedy znów go usłyszał, wiedział już, co to jest. Gdzieś w tylnej części kadłuba zatrzeszczała wręga. Drewno jęknęło pod naporem, jakby o coś się otarli. Choć trudno było w to uwierzyć: matka zawsze omijała z daleka wszelkie przeszkody.
Alison patrzyła na niego ze złością i żalem. Magiczna chwila minęła. Nie miał już ochoty na seks.
Dźwięk się powtórzył. Dziwny chrobot ucichł po trzech sekundach. Choć przytłumiła go zęza, był na tyle głośny, że nawet Alison zwróciła nań uwagę.
Zamrugała zakłopotana.
— Co?…
Karl zeskoczył z łóżka i złapał za szorty. Mocując się jedną ręką z guzikiem, drugą odemknął drzwi i wybiegł na pokład.
Alison pisnęła, próbując zakryć ciało rękami, kiedy do wnętrza kabiny wlało się migotliwe światło poranka. Owinęła się cienkim prześcieradłem i zaczęła w pośpiechu szukać rozrzuconego ubrania.
Po wyjściu z nastrojowych cieni kabiny na skąpanym w słońcu pokładzie nerwy wzrokowe Karla rejestrowały przez chwilę jaskrawe, purpurowe plamy. Gruczoły łzowe wypuściły nagromadzoną w nich zawartość, którą chłopak starł nerwowo z policzków.
Napotkał wlepiony w siebie wzrok dwóch kolonistów i trzech niewiele starszych od niego rekrutów. Wychylił się nad reling, aby zlustrować toń rzeki. Aczkolwiek woda niosła z sobą jakieś osady, a na jej powierzchni mrugały refleksy światła, to jednak oko mogło zajrzeć w głąb na dobre cztery metry. Mimo to Karl nie wypatrzył niczego podejrzanego, żadnych mielizn czy zanurzonych pni drzew.
Stojąca na mostku Rosemary Lambourne nie była pewna, czy rzeczywiście o coś zawadzili, lecz podobnie jak Karla, i ją natychmiast zaniepokoiło zachowanie „Swithlanda”. Poczuła raptownie dziwny ucisk w żołądku, zmysły jej się wyostrzyły. Automatycznie sprawdziła wskazania przedniego detektora mas. Na tym odcinku Zamjanu głębokość rzeki wynosiła dwanaście metrów, dzięki czemu płaski kil statku, nawet tak przeładowanego, dzieliło od dna bezpieczne dziesięć metrów wody. Nie było niczego innego z przodu, niczego pod spodem i niczego po bokach.
A potem znów to się stało. Kadłub w coś uderzył. Rosemary natychmiast wyłączyła zasilanie kół łopatkowych.
— Mamo!
Przechyliwszy się nad sterburtą, Rosemary dostrzegła patrzącego w górę Karla.
— Co to było? — zapytał.
— Nie wiem! — odkrzyknęła. — Detektor mas niczego nie wykrywa. Widziałeś coś w wodzie?
— Nie.
Kiedy koła przestały się obracać, nurt rzeki zaczął gwałtownie zatrzymywać statek. Przerwa w miarowym szumie łopatek zdawała się potęgować wrzawę kolonistów.
Raz jeszcze dał się słyszeć długi, rozdzierający odgłos naciskanego drewna, zwieńczony jednoznacznym chrupnięciem.
— To na rufie! — wrzasnęła Rosemary. — Wróć tam i sprawdź, co się stało! Melduj natychmiast. — Z gniazda pod konsolą telekomunikacyjną wyciągnęła mikrotelefon i rzuciła ponad barierką. Karl chwycił go zwinnym ruchem i puścił się pędem wzdłuż wąskiego pokładu, klucząc zręcznie między grupkami kolonistów.
— „Swithland”, zgłoś się — zabrzmiało z konsoli. — Rosemary, słyszysz mnie? Mówi Dale. Co się dzieje, dlaczego stajecie?
Złapała za mikrofon.
— Zgłaszam się, Dale — odpowiedziała kapitanowi „Nassiera”.
Uniósłszy wzrok, dostrzegła statek prący niezmordowanie w górę rzeki pół kilometra przed nimi. Z tyłu ciągnął „Hycell”, doganiając ich szybko. — Wygląda na to, że w coś walnęliśmy.
— Mocno?
— Jeszcze nie wiem, ale się odezwę.
— Rosemary, mówi Callan. Nie powinniśmy się teraz rozdzielać. Zaczekam, aż sprawdzisz, czy nie potrzebujecie pomocy.
— Dzięki, Callan. — Pochyliła się nad relingiem nadbudówki i pomachała w stronę „Hycella”. Maleńka figurka na mostku kapitańskim odpowiedziała jej podobnym gestem.
Wtem kadłub „Swithlanda” zazgrzytał tak przeraźliwie, że nawet koloniści zamilkli. Rosemary poczuła drżenie, dziób zakołysał się w lewo i prawo. W życiu nie doświadczyła czegoś podobnego.
Stali wszak na wodzie niemalże bez ruchu, nie mogli w nic uderzyć. Nie mogli!
Karl wbiegał akurat na pokład rufowy, kiedy „Swithlandem” targnęły wibracje. Czuł, jak cały statek unosi się o kilka centymetrów.
Na rufie zgromadził się tłum kolonistów wymieszanych z rekrutami. Niektórzy siedzieli na deskach, jedząc lub grając w karty.
Dzieciaki biegały na wszystkie strony. Osiem, może dziewięć osób zarzuciło wędkę za rufę. Przy nadbudówce i relingu stały skrzynie z narzędziami przyszłych osadników. Psy pętały się pod nogami, a spośród pięciu wierzchowców uwiązanych do bocznej barierki dwa zaczęły szarpać za uździenice, gdy upiorny hałas przetoczył się po statku. Ludzie struchleli ze strachu.
— Z drogi! — wołał Karl. — Z drogi! — Zaczął torować sobie drogę łokciami. Dźwięk szedł od stępki, z miejsca położonego tuż za kotłownią przyległą do tylnej ściany nadbudówki. — Przepuśćcie mnie!
Sejas zawarczał w jego stronę.
— Zabić.
— Zabierzcie na bok to pieprzone bydlę!
Yuri Walken odciągnął Randolfa.
Wszystkie bez wyjątku oczy kierowały się na Karla. Dotarł do luku nad mechanizmem samoczynnego ładowania, który podawał drewno do paleniska. Luk przykrywała sterta kompozytowych skrzynek.
— Pomóżcie mi je przestawić! — wrzasnął.
Z kotłowni wyszedł Barry MacArple, tęgi dwudziestolatek, spocony i czarny od sadzy. Przez większą część rejsu nie wychodził na światło dzienne, skrzętnie też unikał członków zbrojnego oddziału. Nikt z rodziny Lambourne nie wspominał, że to jeden z zesłańców.
Hałasy raptownie ustały. Zaniepokojeni ludzie spoglądali uważnie na Karla, czekając w milczeniu na instrukcje. Uniósł uspokajająco ręce, kiedy Barry zaczął odsuwać zawadzające im skrzynki.
— Dobra, wpłynęliśmy na jakąś skałę. Niech wszystkie dzieci przejdą wolno na pokład dziobowy. Wolno, powtarzam. Potem kobiety. Ale nie mężczyźni, inaczej przeciążymy przednią część statku. Nie wiem, czyje są te konie, ale niech je ktoś wreszcie uspokoi.
Rodzice poganiali dzieci w kierunku dzioba, wśród dorosłych rozlegały się tłumione pomruki. Trzech mężczyzn pomagało Barry’emu dostać się do luku. Nawet Karl przeniósł na bok dwie skrzynie, gdy wtem ponownie usłyszał hałas, choć tym razem odległy, nie pochodzący z kadłuba „Swithlanda”.
— Co, u licha? — Podniósł wzrok i spojrzał na płynącego sto metrów z tyłu „Hycella”.
— Karl, co się dzieje? — zabrzmiał głos Rosemary z mikrotelefonu.
Przysunął do ust urządzenie.
— To „Hycell”, mamo. Oni też w coś rąbnęli.
— Cholera! A co z naszym kadłubem?
— Powiem ci za chwilę.
Przestawiono ostatnie skrzynie, odsłaniając kwadratową klapę włazu o boku dwóch metrów. Karl pochylił się, żeby odemknąć zasuwy.
W tymże momencie rozległ się inny dźwięk, stłumione przez wodę „bach!”, jakby coś ciężkiego i niesamowicie potężnego gruchnęło w stępkę. „Swithland” podskoczył na wysokość kilkunastu centymetrów. Poprzewracało się wiele nie umocowanych skrzynek i bagaży. Koloniści krzyczeli owładnięci grozą, ruszając tłumnie na dziób statku. Jeden z koni stanął dęba, machając w powietrzu przednimi nogami.