Karl rozwarł klapę włazu.
Bach!
Wokół rozkołysanego „Swithlanda” rozchodziły się na wodzie szerokie koła.
— Karl! — wrzasnął głos z mikrotelefonu.
Zajrzał do środka. Większość miejsca w luku zajmowały urządzenia samoczynnego ładowania, prymitywny z pozoru zespół silników, kół pasowych i tłoków. Dwa przenośniki taśmowe wybierały drewno z ładowni przy lewej i prawej burcie statku. Deski kadłuba z czarnego majopi były ledwo widoczne. Przez szczeliny wdzierała się woda.
Bach!
Karl wytrzeszczył oczy ze zdumienia, kiedy deski wgięły się do środka. Przecież wycięto je z majopi, nic nie mogło nadwerężyć tak twardego drewna.
Bach!
Pojawiły się długie, odginające się sztylety drzazg.
Bach!
Przez powiększające się szpary wpadało coraz więcej wody.
Na powierzchni metra kwadratowego coś metodycznie wybijało klepki poszycia.
Bach! Bach!
„Swithland” kołysał się w górę i w dół. Po na wpół opuszczonym pokładzie rufowym przetaczały się skrzynie i narzędzia.
Mężczyźni i kobiety chwytali się relingu, inni leżeli rozciągnięci na deskach, bijąc wokół siebie rękami.
— Coś chce się dostać do środka! — huknął Karl do mikrofonu.
— Ale co? Co? — odwrzasnęła matka.
— Coś jest pod statkiem, coś żywego! Na miłość boską, mamo, uruchom silniki, płyń do brzegu! Prędko, nie mamy czasu!
Bach!
Spieniona woda szła do góry, nie widać już było dna statku.
— Trzeba to zamknąć! — zawołał. Zgrozą napawała go myśl, co może dostać się do środka, jeśli powstanie dość szeroka dziura.
Z pomocą Barry’ego MacArple’a zatrzasnął i zaryglował klapę włazu.
Bach!
Pękł kadłub „Swithlanda”. Karl usłyszał przeciągły, zatrważający odgłos darcia, gdy nieznana siła rozrywała twarde jak stal drewno. Woda wtargnęła przez dziurę z szumem i bulgotem. Wyrwane z obsady elementy samoładowarki trzasnęły z dołu o pokład. Wieko włazu zatrzęsło się gwałtownie.
Nareszcie rozbrzmiał oczekiwany z utęsknieniem terkot silników napędzających koła. Narastał znajomy plusk łopatek. „Swithland” obracał się ociężale w stronę nieprzerwanego bastionu dżungli na oddalonym o osiemdziesiąt metrów brzegu.
Do świadomości Karla dotarły w końcu krzyki i łkania ludzi.
Największa gromada zebrała się w przedniej części statku, który płynął z pochylonym w dół dziobem.
Bach!
Tym razem dostało się deskom pokładu rufowego. Karl, leżąc na brzuchu obok włazu, wrzasnął ze strachu, kiedy wstrząs podrzucił jego stopy. Odwrócił się błyskawicznie i przetoczył trzy razy, aby coś na niego nie spadło. Skrzynie podskakiwały, pojemniki wykonywały chaotyczne piruety. Konie wpadły w obłęd. Jeden z nich zerwał się z uwięzi i zwalił na bok, drugi wierzgał dziko. Opodal niego leżało okrwawione ciało.
Bach!
Deski przy włazie uniosły się jednocześnie i opadły, jakby zrobiono je z elastycznego tworzywa. Woda zaczęła przeciskać się na wierzch.
Barry MacArple pełzł po pokładzie na czworakach z twarzą poczerwieniałą z wysiłku. Karl wyciągnął rękę w stronę skazańca, chcąc mu pomóc.
Bach!
Nie zdążył. Deski pod MacArple’em poszły w drzazgi, poszarpane krawędzie przebiły pierś i brzuch skazańca, a potem rozdarły jego tors niczym olbrzymi pazur. Z dziury buchnął metrowej szerokości gejzer, wyrzucając zwłoki w powietrze.
Karl nie mógł oderwać wzroku od słupa wody, zapominając o strachu wobec tego nieprawdopodobnego, nieopisanego widoku.
Piekielny ryk gejzeru świdrował w uszach, zagłuszając trwożne nawoływania kolonistów. Woda tryskała na wysokość trzydziestu metrów, wierzchołek przypominał kwiat rozchylający swój kielich. Na pokład zaczęły padać szczątki desek wraz z mułem.
Gdy „Swithland” podrygiwał niby zraniona burogrzbietka, Karl trzymał się rozpaczliwie jednego z bębnów linowych, patrząc, jak gejzer wyżera postrzępione brzegi wywierconego przez siebie otworu. Posuwał się systematycznie w stronę nadbudówki. Zęza musiała już być pełna wody. Powoli, lecz nieubłaganie drewniane deski kruszyły się pod straszliwym naporem żywiołu. Jeszcze minuta i strumień dotrze do kotłowni. Karl jęknął na myśl, co się stanie, jeśli woda zaleje rozgrzane piętnastotonowe palenisko.
Kiedy tak rzucało „Swithlandem”, Rosemary Lambourne raz po raz traciła równowagę. Tylko dzięki temu, że mogła się kurczowo uchwycić steru, jeszcze stała na nogach. Strach w głosie Karla pchnął ją do działania. Chłopak urodził się na „Swithlandzie” i na rzece nie bał się przecież niczego.
Okropny łomot brzmiał tak, jakby coś próbowało przebić nie tylko kadłub statku, ale i jej serce. Jakże potworna musiała być siła, którą dysponowała istota mogąca w ten sposób rozhuśtać „Swithlanda”.
Ciekawe, co zostanie ze statku po tej przygodzie? Przeklęty Colin Rexrew, pobłażliwy i głupi! Gdyby planeta miała silny, kompetentny rząd, zesłańcy nie ważyliby się wszczynać rewolty.
Nagle rozległ się huk, jakby spowodowała go seria eksplozji — tak wielki, że Rosemary aż podskoczyła, z trudem łapiąc równowagę. Padał deszcz… wyłącznie na „Swithlanda”. Trzęsła się cała nadbudówka. Co tam się z tyłu działo?
Zerknęła na mały holoekran przedstawiający stan urządzeń mechanicznych na statku. Gwałtownie spadała moc kotłowni. Włączyły się rezerwowe kryształy matryc elektronowych, dostarczając prądu niezbędnego do zasilania silników.
— Rosemary — odezwało się radio.
Nie miała czasu odpowiedzieć.
Dziób „Swithlanda” kierował się ku odległej o sześćdziesiąt pięć metrów przybrzeżnej skarpie. Znów nabierali szybkości. Za rufą na wodzie kołysały się skrzynie i paczki. Wśród nich pluskało się kilku ludzi, a kolejni wypadali za burtę na przednim pokładzie; byli tam stłoczeni niczym rugbiści w młynie przed wznowieniem gry. A ona nie mogła im w niczym dopomóc, pozostawało jej płynąć do brzegu.
Po lewej burcie męczył się „Nassier”, łopatki jego koła pracowały nieregularnie. Rosemary dostrzegła szczątki fruwające w niebo wokół olbrzymiej fontanny wody, której trzon rozdzierał na dwie części nadbudówkę. Co za diabelstwo ich dopadło? Jakiś potwór wodny, przyczajony w korycie rzeki? Ledwie o tym pomyślała, doszła do wniosku, że prawda musi być inna. Teraz wszakże wiedziała, co oznacza dobiegający z tyłu ryk. Zebrała w sobie resztki sił. Jeśli wybuchnie kotłownia…
Dziób „Nassiera” uniósł się wysoko, a pokład rufowy zszedł pod wodę. Wszechpotężny strumień rozrzucał po rzece wielkie kawałki zdruzgotanej nadbudówki. Dziesiątki ludzi lądowało w rzece, młócąc w powietrzu rękami i nogami. Rosemary słyszała w wyobraźni ich krzyki.
Oba kołowce były przeładowane. Rexrew rozkazał zwiększyć liczbę zabieranych na pokład kolonistów, ignorując ostrzeżenia delegacji kapitanów. Na domiar złego dowalił im ten oddział.
Jeśli zdołam kiedykolwiek wrócić do Durringham, będzie po tobie, Rexrew! — zarzekała się w duchu. Wykorzystałeś nas — mało tego, skazałeś na śmierć.
„Nassier” tymczasem stawał na sztorc, chyląc się równocześnie na sterburtę. Kiedy kil przybrał pionowe położenie, strumień wody zniknął. Wielka dziura ziała w środkowej części kadłuba. I wtedy woda musiała zalać palenisko, gdyż połowę statku pochłonął potężny wybuch białej pary, której kłęby rozścieliły się nad rzeką.