Выбрать главу

Całe szczęście, że przesłoniły końcową scenę dramatycznej śmierci „Nassiera”.

Dziób „Swithlanda” znajdował się piętnaście metrów od gęsto rosnących drzew i chaszczy. Rosemary słyszała, jak maleje hałas ich własnego gejzeru niszczycielskiej wody. Walczyła ze sterem, aby statek nie uderzył o brzeg pod skosem. Gwałtownie podnosiło się dno rzeki, przedni detektor mas piszczał alarmująco. Głębokość pięciu metrów. Czterech. Trzech. Wryli się w szlam osiem metrów przed linią zwisających nad wodą, okrytych kwieciem pnączy.

Ogromny impet statku pchał ich jednak dalej, ślizgali się więc na grubej warstwie czarnego mułu. Przy burtach pękały bańki śmierdzącego gazu. Słup wody zniknął bezpowrotnie. Nastąpiła chwila niezwykłej, sennej ciszy, zanim uderzyli o brzeg.

Rosemary ujrzała naprzeciwko wielkie drzewo kaltukowe; jeden z grubych konarów odrastał od pnia dokładnie na wysokości mostka. Pochyliła głowę…

Wstrząs był tak duży, że Yuri Wilken, który dopiero co się podniósł, wyrżnął boleśnie nosem o deski, padając plackiem na pokład. Poczuł na języku smak ciepłej krwi. Statek trzeszczał okropnie, zagłębiając się w gąszcz nadbrzeżnej roślinności. Długie sznury pnączy cięły powietrze z brutalnością rzemiennego bicza. Yuri próbował wcisnąć się głębiej w twardy pokład, kiedy przelatywały centymetry nad jego głową. Tępy dziób „Swithlanda” wgryzł się w niską skarpę i przeorał dobre dziesięć metrów piaszczystej, ciemnoczerwonej gleby. Gdy kołowiec zatrzymał się z chrzęstem, przedni pokład miał doszczętnie zniszczony, a w nadbudówce ugrzęzło drzewo kaltukowe.

Krzyki i łkania ustępowały miejsca jękom i rozpaczliwym wołaniom o pomoc. Yuri rozejrzał się ostrożnie, patrząc ze zdumieniem, jak dżungla owinęła się wokół przedniej połowy statku. Nadbudówka w każdej chwili groziła runięciem, pochylona pod presją ton roślinności, które naciskały na nią z przodu i z boku.

Yuri trząsł się na całym ciele. Pragnął być z powrotem w Durringham, wyprowadzać Randolfa na spacery lub kopać piłkę z kumplami. W puszczy czuł się nieswojo.

— Stało ci się coś, synu? — zapytał Mansing.

To właśnie szeryf Mansing zapisał go na tę ekspedycję. Równy był z niego facet, otaczał go niemal ojcowską opieką.

— Chyba nie. — Potarł nos z wahaniem, wciągając mocno powietrze. Na dłoni pozostały ślady krwi.

— Nic ci nie będzie — stwierdził Mansing. — Gdzie Randolf?

— Nie wiem. — Dźwignął się chwiejnie na równe nogi. Stali obok przedniego narożnika nadbudówki. Gdzie spojrzeć, leżeli ludzie, którzy teraz podnosili się wolno, prosząc o pomoc z osłupiałym, wystraszonym wyrazem twarzy. Dwie osoby dostały się między pień drzewa a ścianę nadbudówki, wśród nich dziewczynka może ośmioletnia. Yuri nigdy by się tego nie domyślił, gdyby nie sukienka. Odwrócił głowę, gdyż zebrało mu się na wymioty.

— Przywołaj go — rzekł Mansing. — Musimy pomyśleć o obronie, i to jak najszybciej.

— Nie rozumiem.

— Myślisz, że to był wypadek?

Yuri miał dotąd zamęt w głowie, lecz po słowach szeryfa poczuł mrowie na plecach. Zwarł wargi i z trudem zagwizdał.

— Od dwunastu lat pływam po tej rzece, a nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego — powiedział Mansing ponuro. — Jaka cholera potrafi tak strzelać wodą? I nie była sama!

Randolf przelazł przez górną krawędź nadburcia; jego czarną sierść, zwykle błyszczącą, oblepiało teraz błoto. Niegdyś agresywne i złośliwe zachowanie sejasa uległo całkowitej zmianie: zwierzę podleciało natychmiast do Yuriego i przywarł do nóg swego pana.

— Woda zzła — warknął Randolf.

— Trudno się z nim nie zgodzić — mruknął Mansing z ponurą miną.

Upłynął kwadrans, zanim na pokładzie zdruzgotanego kołowca zaprowadzono względny porządek. Szeryfowie podzielili ludzi na grupy mające nieść pomoc rannym i założyć prowizoryczny obóz.

Uzgodniono, że odejdą pięćdziesiąt metrów w głąb lądu, z dala od rzeki i tego, co czyhało w głębinach.

Kilkunastu rozbitków z „Nassiera” zdołało dopłynąć do na wpół zanurzonej rufy „Swithlanda”; statek tworzył dogodny pomost nad smrodliwym bagniskiem, ciągnącym się wzdłuż rzeki. „Hycell” dobił do przeciwnego brzegu. Niszczycielski gejzer na szczęście oszczędził ten statek, choć i jego kadłub został zdrowo obity. Po ustanowieniu łączności radiowej obie grupy zdecydowały, że lepiej będzie nie ruszać się na razie z miejsca, niż próbować przeprawy przez rzekę i połączenia sił.

Szeryf Mansing odnalazł w szczątkach bagaży nie uszkodzony blok nadawczoodbiorczy i za pośrednictwem jedynego należącego do LDC satelity geostacjonarnego połączył się z szeryfem generalnym. Wstrząśnięta Candace Elford zgodziła się skierować dwa samoloty BK133 do „Swithlanda”, aby natychmiast odwiozły do Durringham tych, którzy najbardziej ucierpieli. Ani słowem nie wspomniała o możliwości wzmocnienia rozbitego w dżungli oddziału. Szeryf Mansing był jednak nadzwyczaj pragmatycznym człowiekiem i nie oczekiwał pomocy w takiej sytuacji.

Po trzech wycieczkach do obozu, dokąd nosił skrzynki ze sprzętem, Yuri został dołączony do niewielkiego oddziału zwiadowczego złożonego z trzech szeryfów i dziewięciu rekrutów. Podejrzewał, że wzięli go tylko ze względu na Randolfa. Nie miał powodów do narzekania: drugi oddział usuwał trupy ze „Swithlanda”. Wolał spróbować szczęścia w lesie.

Kiedy Yuri wyruszał na zwiad, koloniści piłami rozszczepieniowymi wycinali drzewa blisko obozu, gdzie miało powstać lądowisko dla samolotów. Pośrodku polany płonął wielki ogień.

Już po chwili gęstwa listowia skutecznie wytłumiła jęki cierpiących. Yuri nie mógł przywyknąć do panujących w dżungli ciemności; tylko gdzieniegdzie promyki światła docierały do leśnej ściółki. Kiedy podnosił rękę, skóra uzyskiwała ciemnozielony odcień, natomiast piaskowa bluza, mająca chronić go przed cierniami, zdawała się czarna jak smoła. Dżungla w okolicach Durringham wyglądała inaczej. Była ujarzmiona, poprzecinana udeptanymi ścieżkami, które biegły wśród wysokich drzew owiniętych barwnymi pnączami. Tutaj ścieżki nie istniały, gałęzie strzelały w bok na każdej wysokości, a przerzucone między konarami pnącza zagradzały drogę czasem na wysokości szyi, a czasem tuż nad stopą. Jakaś lepka pleśń pokrywała wszystkie liście do trzech metrów nad ziemią.

Zwiadowcy rozeszli się w parach wachlarzem od obozu. Chodziło o to, aby zapoznać się z najbliższym otoczeniem w promieniu pięciuset metrów, poszukać ewentualnych rozbitków z „Nassiera” i sprawdzić, czy w pobliżu nie obozują wrogie siły.

— To nierozważne — orzekł Mansing po pokonaniu pięćdziesięciu metrów. Szedł na przedzie, tnąc pnącza, mniejsze gałęzie i krzaki maczetą rozszczepieniową. — Stracę cię z oczu, jeśli tylko odejdziesz na parę kroków.

— Może dalej las się przerzedzi? — wyraził nadzieję Yuri.

Mansing odciął następną gałąź.

— To, co mówisz, zdradza twój wiek, synu. Tylko wśród młodych trafiają się tak niepoprawni optymiści.

Raz przewodził jeden, raz drugi. Wycinanie każdego metra ścieżki, nawet ostrzem rozszczepieniowym, było męczącą pracą. Randolf myszkował z tyłu, ocierając się czasami o łydki swego pana.

Zgodnie z blokiem naprowadzającym Mansinga, znajdowali się mniej więcej trzysta metrów od obozu, kiedy sejas znieruchomiał z uniesioną głową, węsząc w wilgotnym powietrzu. Nie posiadał wprawdzie tak wyczulonego zmysłu powonienia jak ziemskie psy, jednak na własnym terytorium, w dżungli, był doskonałym łowcą.

— Luudzie — warknął.

— Gdzie? — spytał Yuri.