— Tędy. — Sejas wcisnął się między gałęzie tworzące ścianę roślinności przy ścieżce. Odwrócił się i spojrzał na nich wyczekująco. — Tędy.
— Czy aby się nie myli? — zapytał Mansing sceptycznie.
— Pewnie, że nie — odparł Yuri, urażony niedowiarstwem szeryfa. — Daleko, chłopcze?
— Blissko.
— W porządku — rzekł Mansing. Zaczął wycinać przejście w miejscu wskazanym przez zwierzę.
Po dwóch minutach wytężonej pracy usłyszeli beztroskie i szczebiotliwe głosy kobiet. Jedna z nich śpiewała.
Szeryf z taką zajadłością torował sobie ścieżkę w gąszczu, machając w niezmiennym rytmie ciężką maczetą, że omal nie wpadł głową do strumienia, kiedy pnącza raptownie się skończyły. Yuri chwycił go za kołnierz bluzy, aby nie zsunął się z niewysokiej trawiastej skarpy. Obaj wytrzeszczyli oczy ze zdumienia.
Przez wyrwę wśród koron drzew wpadał blask słońca, zawieszony nad wodą niczym zwiewna, złocista mgiełka. Rzeczka rozszerzała się, tworząc w jednym miejscu szerokie na piętnaście metrów jeziorko, otoczone skałami. Po przeciwnej stronie pnącza o ogromnych pomarańczowych kwiatach wisiały z drzew jak draperie. Turkusowe i żółte ptaszki fruwały nad sceną jakby żywcem wyjętą z greckiej mitologii. W jeziorku kąpało się siedem nagich dziewcząt w wieku od piętnastu do dwudziestu pięciu lat. Wszystkie były gibkie i wysmukłe, ich skóra lśniła w promieniach słońca.
Na czarnych skałach przy brzegu leżały porzucone białe szaty.
— Niee… — wychrypiał Randolf. — Złee.
— Nie chrzań — odburknął Yuri.
Dziewczęta dostrzegły nieznajomych i zapiszczały, śmiejąc się i machając rękami.
Yuri przerzucił przez ramię strzelbę laserową, szczerząc nieprzytomnie zęby na widok siedmiu par kołyszących się piersi.
— Ki diabeł? — mruknął Mansing.
Yuri zbiegł nad brzeg i wskoczył do strumienia. Dziewczęta dopingowały go rozbawione.
— Niee…
— Hej, Yuri! — Mansing bezskutecznie starał się go przywołać.
Młodzieniec odwrócił się z twarzą promieniejącą zachwytem.
— No co? Mamy się dowiedzieć, gdzie leży ich wioska, nie?
Zbadać teren. To nasze zadanie.
— Tak. Chyba tak. — Szeryf nie mógł oderwać wzroku od ponętnych rusałek.
Yuri brnął już środkiem strumienia, rozpryskując fontanny wody.
— Niee… — Randolf zaszczekał natarczywie. — Źli luudzie.
Mansing obserwował, jak dziewczyny zachęcają młodzieńca.
— Ech, do licha z godnością — mruknął pod nosem, po czym wskoczył do wody.
Pierwsza dziewczyna, do której zbliżył się Yuri, miała około dziewiętnastu lat i szkarłatne kwiatuszki wplecione w mokre włosy. Uśmiechnęła się powabnie, ujmując jego dłonie.
— Jestem Polly — przedstawiła się i zaśmiała.
— Doskonale! — zawołał. Woda sięgała jej tylko do połowy ud, dzięki czemu mógł stwierdzić, że rzeczywiście jest kompletnie naga. — A ja Yuri!
Przy pocałunku jej mokre ciało przylgnęło do jego koszuli, pozostawiając na niej ciemną plamę. Gdy oderwała wargi od ust młodzieńca, kolejna dziewczyna zarzuciła mu na szyję wieniec z pomarańczowych kwiatów.
— A ja jestem Samantha — powiedziała.
— Też chcesz mnie pocałować?
Splotła ramiona na karku Yuriego i drapieżnie wsunęła język do jego ust. Pozostałe dziewczyny otaczały ich kręgiem, ochlapując wodą rozpłomienioną parę. Yuri kąpał się w ciepłym deszczu srebrzystych kropli, uniesiony szałem namiętności. W tej dzikiej krainie odkrył, że i na Lalonde może istnieć raj. Krople spływały wolno po ciele, łaskocząc przyjemnie. Poczuł, jak delikatne ręce ściągają mu z ramienia pas z bronią, inne szarpią za guziki koszuli. Rozpięto mu spodnie, dotykano pieszczotliwie penisa.
Samantha odstąpiła o krok, wbijając w niego ogniste spojrzenie. Ujęła w dłonie piersi i uniosła je lekko.
— Teraz, Yuri — poprosiła. — Weź mnie teraz.
Yuri bez ceregieli przyciągnął ją do siebie, choć wokół jego kolan owijały się przemoczone spodnie. Usłyszał czyjś ostrzegawczy okrzyk, zaraz potem urwany. Trzy dziewczyny wepchnęły pod wodę szeryfa, który wierzgał nogami nad powierzchnią. Śmiały się histerycznie, napinając mięśnie, aby ofiara się nie uwolniła.
— Hej… — zdziwił się Yuri. Głupie spodnie krępowały mu ruchy.
— Yuri — nalegała Samantha.
Odwrócił się do dziewczyny. Nie sądził dotąd, aby człowiek był zdolny tak szeroko otworzyć usta. Długie sznury mięśni prężyły się wokół jej podbródka niczym tłuste robaki, które żłobią sobie drogę pod skórą. Krew chlustała z ran w regularnych odstępach, lecz szczęki wciąż się rozwierały.
Yuri przez chwilę patrzył skamieniały ze zgrozy, póki nie wyrwał się z jego piersi ochrypły ryk przerażenia, odbity echem od pni beznamiętnych leśnych strażników. Pęcherz mu popuścił.
Koszmarna głowa Samanthy wystrzeliła do przodu, karminowe zęby zacisnęły się na jego gardle, krew trysnęła mu na skórę.
— Randolf!… — zdołał jeszcze wycharczeć, zanim zęby przegryzły gardło, a krew z tętnicy szyjnej zalała przełyk, tłumiąc wszelkie dźwięki.
Randolf zawył z wściekłości, kiedy jego pan padał do wody z siedzącą na nim okrakiem Samantha, lecz wtedy jedna z dziewcząt spojrzała mu prosto w oczy i syknęła ostrzegawczo. Z jej obnażonych zębów ściekała ślina. Sejas podwinął ogon i wrócił pędem do dżungli.
— Spada moc! Tracimy wysokość! Tracimy wysokość! — grzmiał przerażony głos pilota BK133 z kolumn AV w centrum dowodzenia.
Każdy z zebranych szeryfów wpatrywał się milcząco w stanowisko łączności operacyjnej.
— Spadamy!
Przez kilka sekund słychać było jednostajny szum fali nośnej, potem wszystko umilkło.
— Boże wszechmogący! — szepnęła Candace Elford. Siedziała za swym biurkiem pod ścianą kwadratowego pomieszczenia.
Podobnie jak większość cywilnych budynków w mieście, kwaterę głównego szeryfa zbudowano z drewna. Stała dwieście metrów od siedziby gubernatora pośrodku placu otoczonego wzmocnionym ogrodzeniem, a jej prosta forma przypadłaby do gustu osiemnastowiecznym żołnierzom. Centrum dowodzenia przylegało do placu apelowego, a mieściło się w długim, parterowym budynku z rozstawionymi na dachu czterema kopułami z szarego kompozytu, kryjącymi w sobie nadajniki telekomunikacyjne. Wewnątrz pod ścianami biegły proste drewniane stoły, na których stały imponujące zespoły biurkowych konsol procesorowych; obsługiwali je szeryfowie siedzący w kompozytowych krzesłach. Naprzeciwko biurka Candace Elford wisiał na ścianie wielki ekran projekcyjny przedstawiający rozkład ulic Durringham — przybliżony, ponieważ nie dało się pokazać w całości owego konglomeratu chaotycznie wytyczonych zaułków i prywatnych dróżek. Wiatraki klimatyzatorów mruczały cicho, skutecznie obniżając temperaturę.
Nastrój laboratoryjnej dyscypliny mąciły wachlarze grzybów wyrastających spod listew przypodłogowych.
— Łączność przerwana — zameldował z kamiennym obliczem szeryf Mitch Verkaik, obsługujący stanowisko łączności.
Candace spojrzała na mały zespół ludzi, który miał śledzić postępy wysłanego przez nich oddziału.
— Co z tymi na ziemi? Zobaczyli spadający samolot?
Jan Routley obsługiwała łącza satelitarne, dzięki którym porozumiewali się z rozbitkami. Wydała polecenie konsoli.
— Na „Swithlandzie” ani na „Hycellu” nie odpowiada żadne urządzenie telekomunikacyjne. Nie mogę nawet wywołać kodu identyfikacyjnego transpondera.
Candace studiowała wykres sytuacyjny wyświetlany przez projektor AV jej własnej konsoli, bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej potrzeby. Wiedziała, że wszyscy czekają, kiedy wreszcie zacznie rzucać rozkazy, jasne i stanowcze, błyskawicznie znajdować optymalne rozwiązania problemów niczym komputer ambulatoryjny. Jakże się łudzili. Ostatni tydzień był koszmarem.
Nie mogli nawiązać łączności z nikim w Willow West i hrabstwach nad Quallheimem, a wsie położone wzdłuż brzegów Zamjanu odpowiadały sporadycznie. Wysyłanie samolotami posiłków do Ozark było postępowaniem doraźnym, wiążącym się już tylko z jedną korzyścią: wzmocnione, dobrze uzbrojone oddziały mogłyby nadzorować ewakuację osadników w dół rzeki. Dawno już porzuciła nadzieję na przywrócenie ładu w dorzeczu Quallheimu, liczyła jedynie na powstrzymanie eskalacji zamieszek. A teraz, jak się zdawało, również Ozark przeszedł w ręce wroga. Siedemdziesięciu ludzi i czwarta część jej sprzętu bojowego.
— Natychmiast zawróćcie do Durringham drugiego BK133 — poleciła. — Jeżeli najeźdźcy zdołali strącić jednego, dadzą też sobie radę z drugim. — Przynajmniej uratuje się dziesięciu szeryfów z ciężkim sprzętem. A mogą ich bardzo potrzebować w ciągu najbliższych tygodni. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że nieprzyjaciel planował przejąć całkowitą władzę nad planetą.
— Rozkaz. — Mitch Verkaik odwrócił się do konsoli.
— Kiedy satelita obserwacyjny przeleci nad rozbitymi kołowcami?
— Za piętnaście minut — odpowiedziała Jan Routley.
— Zaprogramujcie go tak, żeby przeczesał w podczerwieni obszar w pasie szerokości stu kilometrów, może uda się zlokalizować wrak samolotu. — Wsparła brodę na rękach, patrząc niewidzącym wzrokiem na procesor biurkowy. W tych warunkach ochrona Durringham uzyskiwała priorytetowe znaczenie. Muszą utrzymać miasto, dopóki LDC nie przyśle jednostek wojskowych zdolnych zaprowadzić porządek na prowincji. Była przeświadczona, że mają do czynienia z inwazją, ostatnie wątpliwości w tej sprawie rozproszyła godzinna rozmowa z Kelvenem Solankim. Tego ranka Kelven okazywał oznaki niepokoju, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzało.
Candace nie powtórzyła swym podwładnym tego, o czym mówiła z Kelvenem. Nie wspomniała o prawdopodobnym użyciu technik sekwestracji i statkach rzecznych, które mogły już przywieźć do Durringham pluton rozpoznawczy najeźdźców. To się wprost nie mieściło w głowie. Dziś w centrum dowodzenia wyjątkowo wolne były trzy krzesła: nawet szeryfowie myśleli o własnym bezpieczeństwie. Nie dziwiła się, że boją się o swoje rodziny w mieście, zresztą żaden z nich nie przysięgał walczyć ze świetnie zorganizowanymi siłami militarnymi. Zgodziła się jednak współpracować z biurem Sił Powietrznych Konfederacji przy przeglądaniu zdjęć satelitarnych z ostatnich dwóch tygodni, ukazujących ruch na Juliffe.
— Właśnie otrzymujemy obrazy! — oznajmiła Jan Routley.
Candace wstała od biurka i podeszła do kobiety. Na holoekranie wysokiej rozdzielczości kilometr po kilometrze przewijała się dżungla. Na zielone korony drzew nakładały się półprzeźroczyste czerwone cienie, ukazujące rozkład temperatur. Wreszcie u dołu ekranu pojawił się Zamjan, z gąszczu nadbrzeżnej roślinności wystawała nad wodę rufa „Swithlanda”. Kolory rozbłysły, położoną blisko rzeki polanę otoczyły pomarańczowe kręgi.
— To ogień — stwierdziła Jan Routley. Poleciła datawizyjnie procesorowi biurkowemu powiększyć obraz źródła ciepła. Polana rozrosła się na ekranie, w środku płonęło ognisko. Wokoło leżały porozrzucane koce i białe skrzynie z narzędziami kolonistów.
Z jednej strony ścięto kilkanaście drzew. — Gdzie podziali się ludzie? — zapytała Jan łamiącym się głosem.
— Nie wiem — odparła Candace. — Naprawdę nie wiem.