— Daj spokój i pamiętaj, że też miałam wątpliwości przed związkiem z Hazatem. Później okazało się, że jest fantastycznie!
— Wątpię, czy można porównywać seks z lotem kosmicznym. Poza tym nie nazwałbym tego wątpliwościami, bardziej już niecierpliwością. — Dał się wyróżnić ton urazy w mentalnym głosie jastrzębia.
Synnx wsparła ręce na biodrach.
— Bierz się do roboty.
Przez ostatni miesiąc „Oenone” czerpał energię elektryczną z kuli produkującej pokarm; gdy faza wzrostu nareszcie dobiegła końca, obciążenie kabli indukcyjnych przez narządy kuli pokarmowej zmniejszyło się zasadniczo, co pozwoliło statkowi rozpocząć długi proces ładowania komórek modelujących. Teraz poziom energii wzrósł w nich na tyle, że mogły już wzbudzić pole dystorsyjne umożliwiające jastrzębiowi pobieranie energii bezpośrednio z przestrzeni. Gdyby pole dystorsyjne okazało się defektywne, komórki straciłyby moc i trzeba byłoby podjąć akcję ratunkową. W przeszłości kilka takich akcji skończyło się niepowodzeniem.
Pewność Syrinx i jej pełne zachęty myśli dodawały otuchy jastrzębiowi, który zaczął oddzielać się od kuli pokarmowej. Włókniste rurki pękały wzdłuż linii naprężeń. Ciepłe płyny tryskające w przestrzeń, działając jak prymitywne silniki odrzutowe, przyczyniały się do wzrostu ciśnienia w pozostałych rurkach. Przewody organiczne rwały się i zaraz zasklepiały, ich końce miotały się w obłoku parujących płynów. Gdy zerwała się ostatnia rurka, kula wystrzeliła w dal jak przekłuty balon.
— Widzisz? To łatwe — rzekła Syrinx. Oboje wspólnie przypomnieli sobie, podobne do miraży, wspomnienia jastrzębia zwanego „Iasiusem”. Ażeby wygenerować pole dystorsyjne, należało po prostu zainicjować przepływ energii przez komórki modelujące… o, właśnie w ten sposób. Energia zaczynała płynąć w labiryntowym plastrze komórek, ulegając zagęszczeniu, w ciągu nanosekund osiągając niewyobrażalne wartości.
Rozwinęło się pulsujące dziko pole dystorsyjne.
— Tylko spokojnie — napomniała łagodnie Syrinx. Fluktuacje pola wyraźnie się zmniejszyły. Ustabilizowało się, zmieniło kształt, koncentrując promieniowanie z lokalnej przestrzeni w jeden życiodajny strumień, absorbowany przez komórki modelowania. Ku gwiazdom pomknęły fale niebiańskiego uczucia radości.
— Tak! Udało się! — Uścisnęli się w myślach. Edeniści i jastrzębie składali im serdeczne gratulacje. Syrinx zorientowała się w sytuacji: wszystkie statki rodzeństwa wygenerowały stabilne pole dystorsyjne. Jakby dzieci Athene mogły się nie spisać!
„Oenone” i Syrinx zaczęli eksperymentować, modyfikować kształt pola, zmieniać jego natężenie. Jastrząb wykonał pierwsze ruchy. Wynurzył się spomiędzy pierścieni w pustą przestrzeń, zdolny wreszcie zobaczyć czystą sferę gwiazd. Syrinx odniosła wrażenie, jakby wiatr dmuchał jej w twarz, targając włosy. Była starożytnym żeglarzem — stała na drewnianym pokładzie okrętu, który pruł fale bezkresnego oceanu.
Trzy godziny później „Oenone” wśliznął się w lukę między północną czapą Romulusa a przeciwbieżnym dokiem. Ruszył łukiem, ścigając półkę.
Syrinx dostrzegła, jak wyłania się znienacka na tle przesuwających się w tle gwiazd.
— Widzę cię! — Nareszcie się doczekała.
— A ja ciebie — odparł czule „Oenone”.
Skoczyła z radości trzy metry ponad półkę.
— Uważaj — ostrzegł jastrząb.
Tylko się roześmiała.
Statek minął krawędź i zawisł nad najbliższym cokołem. Kiedy usiadł, puściła się ku niemu szalonym biegiem, krzycząc dziko i wymachując rękami dla zachowania równowagi. Smukły granatowy korpus jastrzębia pokrywała delikatna purpurowa siatka.
4
Pierścień Ruin tworzył wąskie, lecz gęste halo grubości trzech kilometrów i szerokości siedemdziesięciu, a znajdował się w odległości pięciuset osiemdziesięciu kilometrów od gazowego olbrzyma Mirczusko. Większość jego cząsteczek składowych, wskutek przygnębiająco niskiego albedo, miała smutną szarą barwę. Mgiełki drobinek — przeważnie pyłu rozrzucanego podczas zderzeń większych okruchów — napotykało się na płaszczyźnie ekliptyki w odległości najwyżej stu kilometrów od głównego pasma. Tak skromne wymiary czyniły Pierścień Ruin obiektem zgoła nieistotnym w skali astronomicznej, a jednak wywarł doniosły wpływ na historię ludzkości. Samym swoim istnieniem doprowadził najbogatsze królestwo w dziejach niemalże do granicy politycznego przewrotu, a ponadto postawił wszystkie koła naukowe Konfederacji przed tajemnicą, której po stu dziewięćdziesięciu latach od odkrycia Pierścienia nadal nie udało się zgłębić.
Łatwo mógł go przeoczyć „Ethlyn”, statek zwiadowczy Królewskiej Floty Powietrznej Kulu, który odwiedził ten układ w roku 2420.
Organizowanie misji badawczych kosztowało wszakże tak wiele, że nawet jeśli stwierdzano poza wszelką wątpliwość, iż wokół gwiazdy nie krąży żadna terrakompatybilna planeta, to nie ograniczano się do powierzchownych oględzin. Poza tym kapitanów statków badawczych wybierano spośród ludzi o dociekliwej naturze.
Robot pomiarowy wystrzelony z „Ethlyna” na orbitę Mirczuska wykonał standardowe przeloty rozpoznawcze w pobliżu siedmiu księżyców o średnicach przekraczających sto pięćdziesiąt kilometrów (obiekty mniejsze zostały sklasyfikowane jako asteroidy), po czym rozpoczął analizę dwóch pierścieni opasujących gazowego olbrzyma. Ów wewnętrzny nie zawierał niczego nadzwyczajnego czy bodaj ciekawego: szeroki na dwadzieścia tysięcy kilometrów, rozpięty na orbicie oddalonej od planety o trzysta siedemdziesiąt tysięcy kilometrów — zwyczajne skupisko lodu, węgla i skalnych okruchów. Jednakże w widmie spektralnym pierścienia zewnętrznego pojawiło się kilka zaskakujących linii emisyjnych, na dodatek zajmował on podejrzanie wysoką orbitę.
Kiedy achromatyczne obrazy przesyłane z optycznych sensorów robota zaczęły się rozszczepiać, wszelki ruch na pokładzie „Ethlyna” gwałtownie ustał: załoga porzuciła rutynowe zajęcia, aby przyjrzeć się odkryciu. Pierścień o całkowitej masie równej średniej wielkości księżycowi składał się wyłącznie z roztrzaskanych habitatów obcej rasy. W celu gruntownego przeszukania układu wysłano natychmiast wszystkie rezerwowe roboty. Rezultaty okazały się jednak deprymująco negatywne. Nie znaleziono żadnego innego habitatu, żadnych ocalałych ofiar katastrofy. Następne poszukiwania, przeprowadzone przez niewielką flotyllę statków badawczych Kulu, również nie przyniosły spodziewanych efektów. Nie natrafiono na najdrobniejszy ślad ojczystego świata ksenobiotycznej rasy; z pewnością nie zamieszkiwała żadnej z planet tutejszego układu słonecznego ani układów sąsiednich. Jej początki i śmierć stanowiły nierozwikłaną zagadkę.
Budowniczowie rozbitych habitatów zostali nazwani Laymilami, choć nawet tę nazwę odkryto dopiero po sześćdziesięciu siedmiu latach. Wydawać by się mogło, że tak wielka ilość szczątków zarzuci archeologów i specjalistów od obcych kultur nadmiarem materiału badawczego, lecz przeszło siedemdziesiąt tysięcy habitatów — na tyle szacowano ich liczbę — uległo totalnemu zniszczeniu, od którego to zdarzenia upłynęło w dodatku dwa tysiące sześćset lat. Po pierwszej, niemal równoczesnej detonacji nastąpiła seria mniejszych zderzeń, reakcja łańcuchowa trwała dziesięciolecia. Kamyki i głazy rozbijały w proch ogromne fragmenty powłok, co dopełniało dzieła zagłady. Dekompresja wybuchowa rozerwała żywą tkankę roślin i zwierząt, pozostawiając paskudnie wypatroszone trupy na pastwę ostrych rupieci, które ćwiartowały ciała. I nawet po tym, jak sto lat później nastał względny spokój, próżnia wciąż bezlitośnie wysysała materię, z powierzchni przedmiotów parowały cząsteczki, aż pozostały jedynie chude, widmowe szkielety dawnych kształtów.