Candace studiowała wykres sytuacyjny wyświetlany przez projektor AV jej własnej konsoli, bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej potrzeby. Wiedziała, że wszyscy czekają, kiedy wreszcie zacznie rzucać rozkazy, jasne i stanowcze, błyskawicznie znajdować optymalne rozwiązania problemów niczym komputer ambulatoryjny. Jakże się łudzili. Ostatni tydzień był koszmarem.
Nie mogli nawiązać łączności z nikim w Willow West i hrabstwach nad Quallheimem, a wsie położone wzdłuż brzegów Zamjanu odpowiadały sporadycznie. Wysyłanie samolotami posiłków do Ozark było postępowaniem doraźnym, wiążącym się już tylko z jedną korzyścią: wzmocnione, dobrze uzbrojone oddziały mogłyby nadzorować ewakuację osadników w dół rzeki. Dawno już porzuciła nadzieję na przywrócenie ładu w dorzeczu Quallheimu, liczyła jedynie na powstrzymanie eskalacji zamieszek. A teraz, jak się zdawało, również Ozark przeszedł w ręce wroga. Siedemdziesięciu ludzi i czwarta część jej sprzętu bojowego.
— Natychmiast zawróćcie do Durringham drugiego BK133 — poleciła. — Jeżeli najeźdźcy zdołali strącić jednego, dadzą też sobie radę z drugim. — Przynajmniej uratuje się dziesięciu szeryfów z ciężkim sprzętem. A mogą ich bardzo potrzebować w ciągu najbliższych tygodni. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że nieprzyjaciel planował przejąć całkowitą władzę nad planetą.
— Rozkaz. — Mitch Verkaik odwrócił się do konsoli.
— Kiedy satelita obserwacyjny przeleci nad rozbitymi kołowcami?
— Za piętnaście minut — odpowiedziała Jan Routley.
— Zaprogramujcie go tak, żeby przeczesał w podczerwieni obszar w pasie szerokości stu kilometrów, może uda się zlokalizować wrak samolotu. — Wsparła brodę na rękach, patrząc niewidzącym wzrokiem na procesor biurkowy. W tych warunkach ochrona Durringham uzyskiwała priorytetowe znaczenie. Muszą utrzymać miasto, dopóki LDC nie przyśle jednostek wojskowych zdolnych zaprowadzić porządek na prowincji. Była przeświadczona, że mają do czynienia z inwazją, ostatnie wątpliwości w tej sprawie rozproszyła godzinna rozmowa z Kelvenem Solankim. Tego ranka Kelven okazywał oznaki niepokoju, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzało.
Candace nie powtórzyła swym podwładnym tego, o czym mówiła z Kelvenem. Nie wspomniała o prawdopodobnym użyciu technik sekwestracji i statkach rzecznych, które mogły już przywieźć do Durringham pluton rozpoznawczy najeźdźców. To się wprost nie mieściło w głowie. Dziś w centrum dowodzenia wyjątkowo wolne były trzy krzesła: nawet szeryfowie myśleli o własnym bezpieczeństwie. Nie dziwiła się, że boją się o swoje rodziny w mieście, zresztą żaden z nich nie przysięgał walczyć ze świetnie zorganizowanymi siłami militarnymi. Zgodziła się jednak współpracować z biurem Sił Powietrznych Konfederacji przy przeglądaniu zdjęć satelitarnych z ostatnich dwóch tygodni, ukazujących ruch na Juliffe.
— Właśnie otrzymujemy obrazy! — oznajmiła Jan Routley.
Candace wstała od biurka i podeszła do kobiety. Na holoekranie wysokiej rozdzielczości kilometr po kilometrze przewijała się dżungla. Na zielone korony drzew nakładały się półprzeźroczyste czerwone cienie, ukazujące rozkład temperatur. Wreszcie u dołu ekranu pojawił się Zamjan, z gąszczu nadbrzeżnej roślinności wystawała nad wodę rufa „Swithlanda”. Kolory rozbłysły, położoną blisko rzeki polanę otoczyły pomarańczowe kręgi.
— To ogień — stwierdziła Jan Routley. Poleciła datawizyjnie procesorowi biurkowemu powiększyć obraz źródła ciepła. Polana rozrosła się na ekranie, w środku płonęło ognisko. Wokoło leżały porozrzucane koce i białe skrzynie z narzędziami kolonistów.
Z jednej strony ścięto kilkanaście drzew. — Gdzie podziali się ludzie? — zapytała Jan łamiącym się głosem.
— Nie wiem — odparła Candace. — Naprawdę nie wiem.
Było już dobrze po południu i „Coogan” zbliżył się na odległość dwudziestu pięciu kilometrów od porzuconych statków, kiedy Len Buchannan i Darcy dostrzegli kołyszące się na wodzie szczątki. Skrzynki z dobytkiem osadników, połamane deski, owoce. Pięć minut później zobaczyli pierwsze ciało; kobieta w jednoczęściowym kombinezonie pływała twarzą w dół z szeroko rozrzuconymi ramionami i nogami.
— Tutaj zawracamy — oświadczył Len.
— Do hrabstw nad Quallheimem — przypomniał mu Darcy.
— Wsadźcie sobie gdzieś waszą forsę i umowę. — Buchannan zaczął kręcić sterem. — Myślicie, że nie widzę, na co tu się zanosi?
Wpłynęliśmy na ziemie objęte buntem. To będzie cud, jeśli wrócimy stąd cało do Durringham, a wy chcecie, żebym płynął jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód.
— Zaczekaj. — Darcy położył rękę na sterze. — Jak daleko stąd do Ozark?
Mrucząc gniewnie, Len skonsultował się ze staroświeckim blokiem naprowadzającym, który stał na półce w sterówce.
— Trzydzieści kilometrów. Może trzydzieści pięć.
— Wysadzisz nas pięć kilometrów przed wioską.
— No, nie wiem…
— Słuchaj, orły wypatrzą każdą łódź dziesięć kilometrów przed nami. Jeśli jakaś rzeczywiście się pokaże, natychmiast zawrócimy do Durringham. Co ty na to?
— Czemu w takim razie nie uprzedziły nas o tym, ha? Trudno coś takiego przegapić.
— Krążą nad dżunglą. Zaraz je przywołamy. A jeśli wydarzył się zwyczajny wypadek? Tam dalej mogą czekać na pomoc ranni ludzie.
Zmarszczki wokół ust Lena zbiegły się w wyrazie niezdecydowania. Rasowy kapitan nie pozostawi na łasce losu statku potrzebującego pomocy. O burtę „Coogana” otarł się odłamany kawałek pudła z żółtego tworzywa piankowego.
— Dobra — powiedział Len, chwytając mocniej za koło. — Ale gdy tylko się pojawią kłopoty, zaraz płynę z powrotem. Nie chodzi o pieniądze. „Coogan” to wszystko, co mam. Zbudowałem go tymi oto rękami. Nie będę narażał mojej starej przyjaciółki.
— Wcale cię o to nie proszę. I mnie zależy, żeby tobie i statkowi nic się nie stało. Bez względu na to, czego się dowiemy w wioskach, i tak musimy potem wrócić do Durringham. A jestem już za stary na piesze wędrówki.
Len bąknął coś niewyraźnie, lecz zaczął posłusznie równoważyć ster. Po chwili dziób statku ustawił się w kierunku wschodniego horyzontu.
Abraham i Catlin na afiniczne wezwanie zakręciły w powietrzu i pofrunęły pędem ku rzece. Ze swego punktu widokowego siedem kilometrów przed „Cooganem” dostrzegały drobne szczątki unoszone wolno z nurtem rzeki. Z lotu ptaka woda była prawie całkiem przezroczysta. Lori widziała duże ławice burogrzbietek i czerwonawych, pływających leniwie ryb podobnych do węgorzy.
Dopiero gdy czerwonozłota kula słońca dotknęła wierzchołków drzew za małym stateczkiem handlowym, orły odnalazły oba kołowce wciśnięte w przeciwległe brzegi rzeki. Lori i Darcy kierowali je długimi spiralami nad okoliczną puszczą, szukając załóg, kolonistów i zbrojnego oddziału. Na statkach nikogo wszakże nie było, podobnie jak w opustoszałych obozowiskach.
— Widzę jednego — oznajmiła nagle Lori. Poczuła, jak Darcy łączy się z Abrahamem, patrząc udoskonalonymi oczami ptaka.
Daleko w dole człowiek przedzierał się przez dżunglę. Gęste listowie utrudniało obserwację, pozwalając im tylko od czasu do czasu dostrzec fragment poruszającej się sylwetki. Był to mężczyzna, z wyglądu nowo upieczony kolonista, nosił bowiem koszulę z syntetycznego materiału. Szedł powoli na zachód, równolegle z rzeką w odległości kilometra od brzegu.
— Ciekawe, dokąd się wybiera — rzekł Darcy. — Do najbliższej wioski po tej stronie Zamjanu ma pięćdziesiąt kilometrów.
— Chcesz posłać Abrahama między drzewa, żeby mu się lepiej przyjrzeć?