— Nie. Prawdopodobnie jest już zasekwestrowany. Jak oni wszyscy.
— Tymi trzema statkami płynęło blisko siedmiuset ludzi.
— To prawda.
— Lalonde liczy około dwudziestu milionów mieszkańców.
Ile musiałaby kosztować taka masowa sekwestracja?
— Sporo dla tego, kto używa nanoukładów.
— Myślisz, że nie zostały użyte?
— Otóż to. Laton wspomniał o jakimś wirusie energetycznym. Cokolwiek by to miało oznaczać.
— I ty mu wierzysz?
— Niechętnie to przyznaję, ale w tym momencie uważam jego hipotezę za wielce prawdopodobną. Tutaj dzieją się rzeczy wykraczające poza nasze dotychczasowe doświadczenia.
— Chcesz schwytać tego człowieka? Jeśli padł ofiarą wirusa, wszystkiego się dowiemy.
— Wolałbym nie ścigać nikogo w tej dżungli, tym bardziej samotnego, idącego pieszo wędrowca, który z pewnością ma w pobliżu kamratów.
— A zatem płyniemy do Ozark?
— Tak.
„Coogan” posuwał się w górę rzeki dużo wolniej niż przedtem.
Dopiero po zachodzie słońca minął dwa kołowce. Po raz pierwszy, odkąd przybył na tę planetę, Darcy czekał z utęsknieniem na deszcz. Piękna, rzęsista ulewa dałaby im dodatkową zasłonę.
A póki co, musieli zadowolić się niezbyt gęstymi chmurami; przesłaniały tarczę Diranola, przez co jego czerwone lśnienie wytwarzało jedynie mętną, wszechobecną poświatę, w której widoczność ograniczała się do kilkuset metrów. Na dodatek klekocząca skrzynka przekładniowa i buczące silniki statku hałasowały przeraźliwie na pogrążonej w mroku rzece, gdzie poza tym nie dało się słyszeć innych dźwięków.
Lori uaktywniła implanty wzrokowe, gdy przekradali się jak złodzieje między rozbitymi kołowcami. Nic się nie ruszało, nie było żadnych świateł. Widok wraków przejął jej serce zimnym, złowróżbnym dreszczem. Statki czekały uśpione.
— Gdzieś tu powinno być ujście małej rzeczki — powiedział Darcy godzinę później. — Wpłyń na nią i przycumuj „Coogana”.
Nikt cię tam nie wypatrzy.
— Na jak długo? — spytał Len.
— Do jutra wieczór. Powinniśmy zdążyć, zwłaszcza że Ozark leży tylko cztery kilometry stąd. Jeżeli nie wrócimy przed czwartą, odbijaj i wracaj do domu.
— A pewnie. Nie zostanę tu minuty dłużej niż to konieczne, pamiętajcie.
— Tylko niczego nie gotuj, bo zapach was zdradzi, jeśli w okolicy kręcą się zwierzęta szkolone do polowania.
Strumień wpadający do Zamjanu był tylko dwukrotnie szerszy od kadłuba „Coogana”, na jego bagnistych brzegach rosły wysokie dęby czereśniowe. Len Buchannan wpłynął rufą na rzeczkę, przeklinając każdy centymetr pokonywanej drogi. Po tym, kiedy już liny unieruchomiły statek pośrodku koryta, Len, Lori i Darcy przez godzinę ścinali gałęzie, aby zamaskować kabinę.
W ponury nastrój Lena wkradł się jeszcze lęk, gdy Darcy i Lori zabierali się ostatecznie do opuszczenia statku. Oboje włożyli matowoszare, obcisłe kombinezony kameleonowe z rzędem szerokich kieszonek w pasie na narzędzia. Len nie zauważył ani jednej pustej.
— Uważajcie na siebie — bąknął, zażenowany własnymi słowami.
— Dzięki, Len — rzekł Darcy, schodząc po trapie do lasu.
— Będziemy uważać. Tylko pamiętaj, że masz tu być, kiedy wrócimy. — Nasunął kaptur na głowę.
Len uniósł rękę. Powietrze wokół edenistów zrobiło się nagle nieprzejrzanie czarne, opływało ich ciała niczym oleisty dym.
I raptem zniknęli. Jeszcze przez chwilę słyszał, jak kłapią butami po błocie, potem zapadła głucha cisza. Wtem zdało mu się, że wiatr dmuchnął od dżungli, niosąc chłód i wilgoć, wrócił więc pospiesznie do kambuza. Te kombinezony maskujące miały w sobie coś z magii.
Cztery kilometry przez leśny gąszcz, i to w nocnych ciemnościach.
Nie było aż tak źle, implanty wzrokowe radziły sobie z warunkami słabej widoczności, reagowały też na podczerwień. Świat jawił im się w dwóch kolorach, zielonym i czerwonym, choć przecinały go też dziwne białe cętki, przypominające zakłócenia w źle dostrojonym holoekranie. Dokuczał trochę brak wrażenia głębi, zastąpionej płaskim krajobrazem ścieśnionej i splątanej gęstwiny.
Dwukrotnie natknęli się na sejasy zajęte nocnymi łowami. Gorące ciała drapieżników lśniły niczym ranne gwiazdy na tle matowej roślinności. Darcy położył je trupem pojedynczymi strzałami z karabinka maserowego.
Zabrany przez Lori blok inercjalnego naprowadzania pokazywał bezbłędnie położenie wioski. Technobiotyczny procesor ładował jej bezpośrednio do mózgu ich bieżące współrzędne, dzięki czemu posiadała zdolności orientacyjne wędrownego ptaka. Musiała jedynie zwracać uwagę na ukształtowanie terenu, ponieważ nawet najdokładniejsze rozpoznanie satelitarne nie mogło wykryć wszystkich wzgórków, strumyków i jarów, które kryły się pod koronami drzew.
Dwieście metrów od obrzeża polany należącej do wioski Ozark czerwonozielony świat zaczął robić się jaśniejszy. Lori popatrzyła oczami krążącego wysoko Abrahama, nie dopuszczając jednak ptaka bezpośrednio nad osadę. Przed kilkoma chatami w otwartych jamach płonęły ogniska.
— Nie widać nic dziwnego — stwierdziła.
— Owszem, z daleka. Spróbujmy podejść bliżej, pogadać z szeryfem, obejrzeć broń.
— W porządku. Zaczekaj chwilkę, połączę się z Kelvenem.
Będziemy informować go na bieżąco o naszych postępach. — Niech mają przynajmniej garść informacji, gdybyśmy z jakichś powodów mieli nie powrócić. Wolała jednak o tym nie myśleć.
Na jej polecenie blok nadawczoodbiorczy otworzył kanał łączności z satelitą ELINT. Blok miał wbudowany procesor technobiotyczny, toteż rozmowa mogła się toczyć w milczeniu. — Zbliżyliśmy się właśnie do wsi Ozark — powiadomiła oficera Floty.
— Nic wam nie jest? — zapytał Kelven Solanki.
— Nie.
— Jak przedstawia się sytuacja?
— W tej chwili czaimy się na czworakach sto pięćdziesiąt metrów od pól otaczających wioskę. Płonie kilkanaście ognisk.
Na dwór wyległo nadzwyczaj wielu ludzi, biorąc pod uwagę późną porę. Trzystu albo i czterystu, pewnie mało kto został w chacie. Gdyby nie to, powiedziałabym, że wszystko w normie. — Zaczęła przeciskać się przez gmatwaninę chwastów i wysokiej trawy, unikając krzaków. Darcy znajdował się metr na lewo.
Dawno nie uczestniczyła w ćwiczeniach polowych, więc cieszyła się w duchu, że wciąż umie się skradać w miarę bezszelestnie.
— Kelven, przekaż nam datawizyjnie listę szeryfów, których BK133 wysadził w Ozark — poprosił Darcy. — Może uda się któregoś rozpoznać.
— Już się robi. Proszę bardzo.
Lori przeszła nad nisko rosnącą gałązką, przygiąwszy ją ostrożnie do ziemi. Cztery metry dalej wznosił się potężny pień majopi opleciony u podstawy nagimi korzeniami. Blask bijący od ognisk nadawał korze upiorne topazowe lśnienie.
Do głowy napłynęły jej strumieniem dane szeryfów: fakty, liczby, zdjęcia i — co najważniejsze — hologramy. Widma siedemdziesięciu ludzi nałożyły się na płaski, blady obraz osady. Lori dotarła do majopi i stamtąd przyjrzała się rzędom lichych chałup, próbując dopasować wizualne wzorce do tego, co widziała.
— Mam jednego — oświadczy! Darcy. Zwrócił jej w myślach uwagę na mężczyznę przykucniętego w kole przy ognisku. Nad płomieniami piekło się mięso jakiegoś zwierzęcia.
— Jest i drugi — wskazała Lori.
Przy następnych ogniskach zlokalizowali szybko jeszcze dwunastu szeryfów.