Выбрать главу

Rozległ się krzyk Darcy’ego:

— Uciekaj, Lori! Prędzej!

— Nie pozwól, żeby dopadły cię gromadą, Kelven. W grupie są naprawdę potężni. To muszą być ksenobionty.

— Cholera, już cała wioska wali w naszą stronę! — ryknął Darcy.

Trzaski i skowyty rozbrzmiały z nową mocą, jakby na łączach satelitarnych rozpętała się binarna wojna.

— Kelven, trzeba odizolować… — Lori nigdy nie dokończyła zdania, jej głos utonął w potopie przeraźliwych jęków i syków.

Nagle wrzawa ustała.

SYGNAŁ TRANSPONDERA PRZERWANY — wypisał komputer na biurkowym ekranie.

* * *

— A nie mówiłam, żebyśmy tu nie płynęli? — zrzędziła Gail Buchannan. — Sprzeciwiałam się stanowczo, powtarzałam, że nie wolno ufać edenistom. Ale ty nie chciałeś mnie słuchać, bo i po co. Starczyło, że machnęli ci przed nosem dyskiem kredytowym, żebyś zaczął się do nich łasić jak pies. Nie wariowałeś tak nawet wtedy, gdy z nami była ta smarkula.

Siedząc po drugiej stronie stołu w kambuzie, Len zasłonił oczy dłońmi. Nie przejmował się zbytnio takimi wymówkami, już dawno nauczył się nie brać ich poważnie. Może właśnie dlatego tak długo z sobą wytrzymali — nie z przywiązania, ale dzięki temu, że najczęściej się po prostu ignorowali. Ostatnio — od odejścia Marie — często rozmyślał o podobnych sprawach.

— Zostało jeszcze trochę kawy? — spytał.

Gail nie podniosła nawet oczu znad szydełek.

— Sprawdź w maszynce. Jesteś tak samo leniwy jak ona.

— Marie wcale nie była leniwa. — Wstał i podszedł do płyty grzejnej, na której stała maszynka do kawy.

— Znowu ta twoja Marie, co? Założę się, że nie wymienisz z imienia bodaj dziesięciu, które wieźliśmy w dół rzeki.

Nalał sobie pół kubka i usiadł z powrotem za stołem.

— Ani ty.

Przestała szydełkować.

— Na miłość boską, Lennie, czy jakaś inna była w stanie tak cię odmienić? Lepiej popatrz, co się z nami dzieje, co się dzieje z naszym statkiem. Co w niej było takiego wyjątkowego? W ciągu tych lat musiało się przewinąć przez twoją pryczę ze sto podobnych lalek.

Len spojrzał na nią ze zdzi wieniem. Bardzo rzadko na jej tłustej twarzy rysował się jakikolwiek wyraz, po którym mógłby poznać, co chowa w sercu, lecz tym razem widział, że jest zmartwiona.

Popatrzył na parującą kawę w kubku i chuchnął na nią w zadumie.

— Nie wiem.

Gail mruknęła coś i wróciła do szydełkowania.

— Czemu nie pójdziesz spać? — spytał. — Już późno, a musimy czuwać na zmianę.

— Nasz świat nie stałby teraz na głowie, gdyby cię tak tu nie ciągnęło.

Nie warto było się sprzeczać.

— Trudno, stało się. Będę na wachcie do rana.

— Przeklęci skazańcy. Mam nadzieję, że Rexrew wystrzela ich do nogi.

Panel oświetleniowy przykręcony do sufitu kambuza zaczął nagle ciemnieć. Len zerknął do góry ze zdziwieniem. Wszystkie urządzenia elektryczne na statku pobierały prąd z dużych kryształów matryc elektronowych w maszynowni i zawsze były naładowane. Co jak co, ale maszyny miał zawsze w dobrym stanie. Uważał to za punkt honoru.

Ktoś wszedł na pokład „Coogana” między sterówką a długą kabiną. Rozległ się zaledwie szmer, lecz Gail i Len nadstawili uszu i spojrzeli po sobie porozumiewawczo.

Do kambuza wkroczył nieznajomy młodzieniec. Miał na sobie beżową bluzę podróżną, a na piersi wypisane imię: Yuri Wilken.

Darcy opowiadał, że najeźdźcy prawdopodobnie używają technik sekwestrowania ludzi. Wówczas Len słuchał tego z lekceważeniem, teraz gotów był uwierzyć bez zastrzeżeń. Na szyi młodzieńca widniała ohydna rana: czerwone, ledwo co przyschnięte blizny.

Środkiem koszuli biegła szeroka wstęga zakrzepłej krwi. Yuri miał ogłupiały wyraz twarzy, jakby był pijany.

— Zjeżdżaj z mojego statku! — warknął Len.

Intruz otworzył usta w parodii uśmiechu. Gdy spróbował coś powiedzieć, z jego gardła wydobył się niezrozumiały charkot. Panel oświetleniowy migotał jak szalony.

Len wstał i podszedł spokojnie do długiej półki umocowanej na ścianie.

— Siadaj — wychrypiał Yuri. Zacisnął rękę na ramieniu Gail.

Coś zaskwierczało i oto ramiączko sukienki zajęło się ogniem.

Żółte języki lizały palce młodzieńca, lecz jemu nie działa się najmniejsza krzywda.

Gail jęczała z bólu, otwierając szeroko usta. Jej skóra smażyła się, spod dłoni Yuriego ulatywały smużki błękitnego dymu.

— Siadaj albo ona zginie.

Len otworzył górną szufladkę przy lodówce i wyciągnął półautomatyczny pistolet kalibru 9 mm, który chował tam na wypadek zagrożenia. Nie ufał nigdy laserom ani strzelbom magnetycznym, zwłaszcza w wilgotnym klimacie dorzecza Juliffe, gdzie wszystko zżerała rdza. Chciał mieć pod ręką coś, co z pewnością zadziałałoby za pierwszym razem, w razie gdyby mieszkańców wsi zdenerwowały ceny lub szukali na pokładzie kłopotów po zawarciu niekorzystnej transakcji.

Odbezpieczył ciężką, ciemnogranatową broń i wycelował w przybysza.

— Nie! — wycharczał młodzieniec z przestrachem. Skulił się, zasłaniając twarz rękami.

Len strzelił. Pierwsza kula trafiła Yuriego w ramię, obracając go i popychając na ścianę. Młodzieniec ryknął, wbijając w niego mordercze spojrzenie. Druga była wymierzona w serce, przebiła jednak mostek. Oberwały się dwa żebra, krew spryskała z tyłu deski.

Ranny zaczął się zsuwać po ścianie, oddychając z sykiem przez zaciśnięte zęby. Panel na suficie zabłysnął wreszcie równym światłem.

Len patrzył przerażony na zabliźniającą się ranę ramienia. Yuri kołysał się na boki, próbując się podnieść z żelaznym uporem.

Uśmiechał się szatańsko. Pistolet wydał się Lenowi niepokojąco gorący.

— Zabij go, Lennie! — wrzasnęła Gail. — Zabij! Zabij!

Czując niezwykły w tej sytuacji spokój, Len wymierzył i pociągnął za cyngiel. Raz i drugi. Pierwsza kula wbiła Yuriemu nos do czaszki i przeszyła mózg. Z rozpaczliwym jękiem wciągnął powietrze, krew chlusnęła z rany. Następny strzał roztrzaskał mu prawą skroń, odłamki kości powbijały się w deski niczym rój rzutek z epoki kamiennej. Ofiara zaczęła bębnić stopami o pokład.

Len widział to wszystko jak przez siną mgłę. Ukarane, zmasakrowane ciało po prostu nie chciało się poddać. Wykrzyczał nieartykułowane przekleństwo, zginając palec raz po raz.

Cyngiel stukał nadaremnie: magazynek był pusty. Len zamrugał oczami, próbując przywrócić światu ostrość. Yuri nareszcie znieruchomiał, bardzo niewiele pozostało mu z głowy. Ogarnięty mdłościami Len odwrócił się i chwycił brzegu zlewozmywaka.

Gail pochlipywała, gładząc straszne pęcherze i czarne smugi, które pokrywały całe jej ramię.

Len podszedł i otoczył ramieniem głowę Gail z czułością, jakiej nie okazał jej od lat.

— Zabierz nas stąd — poprosiła. — Proszę cię, Lennie.

— Darcy i Lori…

— Tu chodzi o nas, Lennie. Musisz nas stąd zabrać. Nie myślisz chyba, że uda im się przeżyć do rana?

Zwilżył usta językiem, nim podjął decyzję.

— Racja. — Przyniósł podręczną apteczkę i obłożył jej ramię małym opatrunkiem anestetycznym. Z piersi Gail wyrwało się ciche westchnienie ulgi, gdy środek zaczął działać.

— Idź, uruchom silniki — powiedziała. — Sama się tym zajmę. Nie mamy czasu do stracenia. — Zabrała się do przetrząsania apteczki w poszukiwaniu pakietu nanoopatrunku.