Выбрать главу

Len wyszedł z kambuza i odwiązał liny cumownicze z włókna krzemowego, wyrzucając końce do wody. Liny były drogie i trudno dostępne, lecz chcąc je porządnie zwinąć, musiałby przez kwadrans grzebać się na brzegu.

Palenisko wystygło, ale w kryształach matryc elektronowych zachowało się jeszcze dużo energii. Zanim się wyczerpią, łajba powinna spokojnie pokonać siedemdziesiąt kilometrów w dół rzeki. Po włączeniu silników Len wypłynął spod gmatwaniny gałęzi, które nacięli, aby nikt nie dostrzegł „Coogana”. Teraz jednak Len miał wątpliwości, czy jakieś statki zapuszczają się jeszcze na te wody.

Ponowne wpłynięcie w nurt rzeki cudownie poprawiło jego samopoczucie. Sam jeden na rwącym Zamjanie, wśród wątłych blasków wczesnego świtu, doznawał wrażenia, jakby znów prowadził handel, jakby wróciły tamte spokojne dni, kiedy omiatał wzrokiem przyrządy nawigacyjne w sterówce i cieszył się perspektywą wydojenia kolejnej bandy niepoprawnych marzycieli w najbliższej wiosce. Udawało mu się nawet nie myśleć o makabrycznych zwłokach w kambuzie.

Wspomagany wartkim prądem rzeki „Coogan” pokonał prawie sześć kilometrów, gdy nieoczekiwanie Len dostrzegł z przodu dwie ciemne smugi nad wodą: „Swithland” i „Hycell” sunęły pod prąd pełną parą. Potężna wyrwa ziała w dziobie „Swithlanda”, a jego nadbudówka chyliła się pod wariackim kątem, lecz to zdawało się nie mieć wpływu na szybkość statku.

Stojący obok przedniego detektora mas blok radiowy krótkiego zasięgu piknął, a zaraz potem w paśmie łączności ogólnej dały się słyszeć słowa:

— Ahoj, kapitanie Buchannan, mówi „Hycell”. Zmniejszysz prędkość i dobijesz do mojej burty.

Len ani myślał się zgodzić. Położył ster kilka stopni na sterburtę. Oba kołowce również zmieniły kurs. Chciały go zablokować.

— Daj spokój, Buchannan, na co liczysz? Twój pokraczny statek nie zwieje przed nami. W ten czy inny sposób weźmiemy cię na pokład. Jazda, wyłącz silniki!

Len przypomniał sobie rany, jakie młodzieniec zadał gołą ręką.

I migający panel oświetleniowy. Wszystko to przechodziło jego zrozumienie, wymykało się racjonalnemu wyjaśnieniu. Życie, jakie dotychczas wiódł, nie mogło już wrócić. A było to w zasadzie całkiem dobre życie.

Zwiększył obroty silników i trzymał się kursu, mierząc w zbliżający się groźnie dziób „Hycella”. Przy odrobinie szczęścia Gail nigdy się nie dowie.

Wciąż stał niezłomnie za sterem, kiedy doszło do kolizji. „Hycell” miał znacznie większą masę i potężny kadłub, z łatwością więc staranował „Coogana”. Roztrzaskał kruchą jednostkę, jakby była z tektury, zasysając pod siebie jej szczątki z trzaskiem i bulgotem.

Po przejściu kołowca wyskakujące na powierzchnię kawałki drewna i plastiku wirowały we wzburzonej wodzie. Wśród nich zbierały się gęste plamy czarnego oleju. Prąd wolno znosił porozbijane resztki w dół rzeki, rozpraszając je na rozległym obszarze. Już po upływie kwadransa żaden ślad nie mówił o tragicznym losie statku handlowego.

A „Swithland” i „Hycell” z niezmienną prędkością płynęły w górę rzeki.

18

Joshua Calvert nie wiedział, że tak mu się spodoba podróż pociągiem. Nie zdziwiłby go wcale widok dziewiętnastowiecznego parowozu z napędzanymi przez tłoki żelaznymi kołami i kominem, z którego dobywają się kłęby białego dymu. W rzeczywistości jednak sześć wagonów ciągnęła lśniąca ośmiokołowa lokomotywa z magnetycznymi silnikami osiowymi zasilanymi z matryc elektronowych.

Kavanaghowie kupili mu bilet na przejazd pierwszą klasą, siedział więc w osobnym przedziale z nogami na przeciwnym siedzeniu, patrząc, jak za oknem przesuwają się gęste lasy i malownicze wioski. Obok siedział Dahybi Yadev; drżały mu powieki, co świadczyło, że po układach jego nanosystemu błąka się nieszkodliwy program stymulacyjny. Po naradzie zdecydowali, iż Ashly Hanson powinien obsługiwać wielofunkcyjny pojazd serwisowy podczas opróżniania ładowni „Lady Makbet” z drewna majopi.

Dahybi błyskawicznie zgłosił się na jego miejsce, a ponieważ węzły modelujące podczas lotu na Norfolk sprawowały się bez zarzutu, Joshua wyraził zgodę. Reszcie załogi powierzył czynności związane z przeglądem statku. Sara zżymała się na takie postawienie sprawy, wolałaby dostać dłuższy urlop i pozwiedzać sielską planetę.

Do przedziału wszedł konduktor i oznajmił, że zbliżają się do stacji Colsterworth. Joshua przeciągnął się i załadował do neuronowego nanosystemu program z przepisami miejscowej etykiety.

Odnalazł go w bankach pamięci „Lady Makbet”. Ojciec musiał kiedyś odwiedzić Norfolk, choć nigdy o tym nie wspominał. Program mógł go wybawić z niejednych tarapatów, mieszkańcy prowincji bowiem podobno w dużo większym stopniu przestrzegali form towarzyskich niż kosmopolityczna, bardziej postępowa społeczność Bostonu. Na myśl o tym Joshua wykrzywi! usta, potrząsając za ramię Dahybiego.

— Hej, odwołaj ten swój program. Dojechaliśmy.

Twarz Dahybiego straciła wyraz narkotycznego odurzenia.

Wyjrzał zdziwiony przez okno.

— To już?

— Już.

— Przecież to parę domów na krzyż, a dalej szczere pole!

— Na miłość boską, lepiej tu nie rozgłaszaj podobnych komentarzy. Masz. — Skopiował mu program z przepisami etykiety.

— Używaj go w trybie nadrzędności. Chcesz urazić naszego dobroczyńcę?

Dahybi przejrzał niektóre wyszczególnione w programie reguły towarzyskie.

— Jasny gwint, „Lady Makbet” przeniosła się w czasie czy co?

Joshua zadzwonił na bagażowego, żeby wziął ich walizki. Dobry obyczaj nakazywał wręczyć mu napiwek w wysokości pięciu procent ceny biletu, ale nie mniej niż szylinga.

Stacja Colsterworth składała się z dwóch kamiennych peronów zadaszonych szerokimi drewnianymi wiatami, wspartymi na ozdobnych słupach z żelaza. Wzdłuż fasady wzniesionego z czerwonej cegły budynku hali dworcowej biegł rząd metalowych wsporników, na których wisiały koszyki pełne barwnych, kwitnących roślin. Zawiadowca dbał o schludny wygląd stacji: szkarłatna i kremowa farba wyglądała świeżo przez cały rok, błyszczał wypolerowany mosiądz, a obsługa zawsze była elegancko ubrana.

Troska o wygląd stacji opłaciła się, stał bowiem dziś obok samej dziedziczki majątku Cricklade, Louise Kavanagh, która stwierdziła, że bardzo jej się tu podoba.

Gdy poranny pociąg z Bostonu wyhamował wolno, zawiadowca popatrzył na zegarek.

— Pół minuty opóźnienia.

Louise Kavanagh kiwnęła łaskawie głową korpulentnemu człowieczkowi. Po jej drugiej stronie William Elphinstone przestępował nerwowo z nogi na nogę. Modliła się w duchu, aby nie narobił zamieszania, bywał bowiem czasem bardzo roztrzepany. Widać, że czuł się niezręcznie w szarym garniturze — dużo lepiej leżało na nim proste ubranie robocze.

Sama natomiast włożyła sukienkę z bufiastymi rękawami w ciemnym odcieniu lawendy. Z pomocą niani zaplotła włosy z tyłu głowy w wytworny kok, z którego zwisał długi warkocz. Miała nadzieję, że taka kombinacja doda jej trochę dostojeństwa.

Pociąg się zatrzymał. Pierwsze trzy wagony zajęły całą długość peronu. Drzwi otwierały się z hałasem i zaczęli wysiadać pasażerowie. Louise wyciągała szyję, przyglądając się pilnie ludziom opuszczającym wagon pierwszej klasy.

— Otóż i oni — rzekł William Elphinstone.

Louise nie wiedziała, czego właściwie powinna się spodziewać, choć w wyobraźni utrwalił jej się obraz kapitanów statków kosmicznych jako ludzi mądrych, zasadniczych, dojrzałych i rozważnych — może troszkę podobnych do ojca (pominąwszy jego temperament). Komuż by innemu powierzano tak dużą odpowiedzialność? A tymczasem całkowitym przeciwieństwem wizerunku kapitana, wykraczającym poza jej najśmielsze oczekiwania, był ów dobrze zbudowany, wysoki młodzieniec, ubrany w gustowny egzotyczny mundur, który dodatkowo uwydatniał muskulaturę ciała. Na ramieniu błyszczała jednak widoczna z daleka srebrna gwiazda.