— Może. Ojciec jeszcze nie zdecydował. Cricklade przejdzie kiedyś w moje ręce, a ja chcę być kimś więcej niż tylko marionetką.
— Jestem pewien, że ci się uda, Louise. Nie wyobrażam sobie, abyś mogła być marionetką w czyichkolwiek rękach. — Sam się zdziwił, z jakim zapałem wypowiedział te słowa.
Louise spuściła wzrok i dostrzegła, że wykręca sobie palce na podołku w sposób absolutnie nie licujący z dostojeństwem damy.
Co ją napadło, żeby tak trajkotać?
— Jesteśmy już w Cricklade? — spytał Joshua. Pola ustąpiły miejsca przedzielonym małymi lasami połaciom rozległych pastwisk. Krowy i owce skubały spokojnie trawę w towarzystwie ksenobiotycznych zwierząt, które przypominały z wyglądu sarny, miały jednak grube nogi, półkoliste kopyta i futro o bardzo długim włosie.
— Tak się składa, że odkąd wyjechaliśmy poza obręb miasta, otaczają nas ziemie należące do majątku — stwierdził William oziębłym tonem.
Joshua obrzucił Louise zachęcającym spojrzeniem.
— Jak okiem sięgnąć, wszędzie Cricklade, co?
— Tak.
— Teraz rozumiem, dlaczego kochasz tę krainę. Gdybym kiedyś miał się osiedlić, to chyba tylko w tak pięknym zakątku.
— Jest nadzieja, że zobaczymy jakieś róże? — wtrącił głośno Dahybi Yadev.
— Ależ oczywiście — odparła Louise, nagle ożywiona. — Na śmierć bym zapomniała. Kuzyn Kenneth powiedział, że to wasza pierwsza wizyta na Norfolku. — Odwróciła się i poklepała po ramieniu woźnicę, z którym wymieniła kilka słów. — Za tym lasem jest gaj różany — powiedziała. — Tam się zatrzymamy.
Gaj zajmował dziesięć akrów północnego stoku wzgórza. Lepiej naświetlonego przez słońca, jak wyjaśniła Louise. Otaczał go murek z nie spojonych zaprawą kamieni, pokryty długimi płachetkami mchu, który puszczał drobne różowe kwiatuszki. Chociaż płaskie kamienie skruszały w wielu miejscach od mrozu, nikt nie naprawiał ogrodzenia, chyba tylko tam, gdzie było to absolutnie konieczne.
Na skraju pola stała długa stodoła z krytym strzechą dachem; po dachu płożył się mech, rozwarstwiając poczerniałe ze starości wiązki trzciny. Tuż za drzwiami stodoły widać było drewniane palety zastawione tysiącami białych stożkowatych kubełków.
W nieruchomym powietrzu gaj tchnął błogim spokojem, potęgując wrażenie dostojnego rozkładu. Gdyby nie perfekcyjne rozstawienie rzędów roślin, Joshua mógłby przypuszczać, że to zaniedbane pole, traktowane raczej jako hobby przez zdziwaczałego bogacza niż główne źródło utrzymania tutejszych ludzi.
Płacząca róża z Norfolku była bezsprzecznie najbardziej znaną rośliną w Konfederacji. W stanie dzikim był to pnący krzew bez kolców, występujący najczęściej na wilgotnych glebach torfowych.
Jednakże rozpięty w gajach na drucianych treliażach, osiągał nawet trzy metry wysokości. Zielononiebieskie, czerwonawe po brzegach listki miały wielkość ludzkiej dłoni i przypominały ziemskie wystrzępione liście klonu.
Największą uwagę Joshuy przykuły wszakże kwiaty — żółtozłote korony średnicy dwudziestu pięciu centymetrów z grubym kołnierzem pomarszczonych płatków, które osłaniały cebulkowaty słupek kwiatowy. Każda roślina w gaju wypuszczała trzydzieści pięć do czterdziestu kwiatów, zadartych dumnie ku górze na zielonych łodygach grubości ludzkiego kciuka. W nieustannym blasku Diuka kielichy nabierały po wierzchu widmowego, cytrynowego lśnienia.
Spacerowali we czworo dróżką między rzędami róż. Dzięki starannemu przycinaniu krzewów wystawione do słońca kwiaty nie przesłaniały się wzajemnie.
Joshua wcisnął stopę w nisko skoszoną trawę, czując pod butem twardą ziemię.
— Jest bardzo sucho — powiedział. — Nie powiędną z braku wody?
— Deszcz nigdy nie pada w czasie letniego przesilenia — odparła Louise. — W każdym razie nie na zamieszkanych wyspach.
Prądy konwekcyjne zabierają chmury w stronę biegunów. Większa część czap lodowych topnieje w ulewnym deszczu, choć temperatura wynosi tylko kilka stopni powyżej zera. Gdyby pokropiło w tygodniu poprzedzającym dzień letniego przesilenia, wszyscy uważaliby to za złą wróżbę. W czasie wiosny róże magazynują w korzeniach zapasy wilgoci, które muszą im wystarczyć w okresie owocowania.
Joshua wyciągnął rękę i dotknął jednego z dużych kwiatów.
Zdumiała go twardość łodygi.
— Nie miałem pojęcia, że są tak niezwykłe.
— Zwiedzamy starą plantację — stwierdziła. — Te róże liczą już sobie pół wieku, choć jeszcze przez dwadzieścia lat nikt ich nie wykopie. Co roku dosadzamy kilka gajów, a młode rośliny hodujemy we własnych szkółkach.
— To musi ciekawie wyglądać, chętnie bym popatrzył. Może mnie oprowadzisz, co? Wyglądasz na kogoś, kto dużo wie o uprawie tutejszych roślin.
Louise znów się zaczerwieniła.
— Zgadza się. To znaczy… dobrze, oprowadzę cię — wydukała.
— Chyba że masz inne zajęcia. Nie chciałbym się narzucać.
— Uśmiechnął się.
— Ależ skąd — zapewniła go skwapliwie.
— Świetnie.
Zauważyła, że uśmiecha się do niego bez żadnego szczególnego powodu.
Joshua i Dahybi musieli zaczekać prawie do wieczora, zanim przedstawiono ich Grantowi Kavanaghowi oraz jego żonie Marjorie. Dla Joshuy była to okazja do zwiedzenia bogatego dworu i przylegających doń gruntów, cieszył się więc z towarzystwa Louise, która pełniła honory gospodyni domu i służyła wszelkimi informacjami. Dwór imponował wystrojem wnętrz utrzymywanych w nienagannej czystości przez armię dyskretnych służących.
Wielkie sumy pieniędzy pochłonęły stylowe dekoracje; wykonane naturalnie w zgodzie z osiemnastowiecznymi kanonami sztuki, wskrzeszały w domostwie klimat dawno minionych czasów.
Na szczęście opuścił ich William Elphinstone, usprawiedliwiając się obowiązkami przy doglądaniu róż. Kiedy jednak powóz zajechał przed dom, wybiegła im na spotkanie Genevieve Kavanagh. Młodsza siostra Louise nie odstępowała ich na krok przez całe popołudnie, chichocząc bez ustanku. Choć Joshua nie przywykł do dzieci w jej wieku, to uważał Genevieve za rozpuszczonego bachora, który zasługuje na porządnego klapsa. Gdyby nie obecność Louise, chętnie przełożyłby ją przez kolano. Dusił więc w sobie złość, patrząc pożądliwie, jak sukienka młodej damy faluje przy jej zgrabnych ruchach. Bo też niewiele innych rzeczy przykuwało jego uwagę. Dla niedoświadczonego oka okoliczne ziemie były niemalże wyludnione.
Na Norfolku w czasie letniego przesilenia prawie wszyscy mieszkańcy prowincji zajmowali się zbiorami płaczących róż. Wszędzie witano z radością tabory cyganów, o ich pracę zabiegali zarządcy majątków i indywidualni właściciele gajów. Nawet okresy zajęć szkolnych (na Norfolku nie stosowano laserowych imprintów dydaktycznych) tak rozplanowano, aby dzieci w sezonie miały wakacje i mogły pomóc rodzicom; porą wzmożonej nauki była natomiast zima. A ponieważ cały zbiór „Łez” trwał pięć dni, przygotowywano się do niego z mozołem i nad wyraz starannie.
Mając przeszło dwieście gajów w swym majątku (pominąwszy małe przydomowe plantacje), Grant Kavanagh był najbardziej zapracowanym człowiekiem w hrabstwie Stoke, gdy zbliżały się zbiory. Miał pięćdziesiąt sześć lat, niewielkie modyfikacje genetyczne dały mu atletyczny tors, pięć stóp dziesięć cali wzrostu oraz brązowe włosy, które zaczynały już siwieć nad bokobrodami.
Niemniej jednak życie spędzone w ciągłym ruchu i ścisłe przestrzeganie diety pozwoliły mu zachować wigor trzydziestolatka.
Musztrował swoje stadko młodszych nadzorców rolnych z zawziętą bezwzględnością. Albowiem tylko to — czego nauczyło go gorzkie doświadczenie — gwarantowało osiągnięcie jakichkolwiek korzyści w hrabstwie Stoke. Nie dosyć na tym, że musiał czuwać nad brygadami, które rozstawiały i zbierały kubełki na plantacjach, to jeszcze odpowiadał za porządek w miejscowej rozlewni. Grant Kavanagh nie tolerował głupców, obiboków i wygodnickich krewniaków, którzy w jego mniemaniu stanowili dobre dziewięćdziesiąt pięć procent ludności Norfolku. Trzystuletni majątek Cricklade świetnie prosperował przez ostatnie dwieście siedemdziesiąt lat i, na Boga, owo chlubne osiągnięcie nie mogło zostać zmarnowane za jego życia.