— Inspektorzy przychodzą jutro rano. Biuro Komisji Astronautycznej na Norfolku przeprowadza tylko kontrolę stopnia D. Nasze programy diagnostyczne są bardziej surowe w tym względzie.
— W porządku. Zadzwonię jutro i dowiem się, jak wam poszło.
— Jasne. Cześć, Joshua.
Asteroida Tehama należała do najprężniej rozwijających się gospodarczo autonomicznych osiedli przemysłowych w układzie gwiezdnym Nowej Kalifornii. Ta żelazokamienna bryła długości dwudziestu ośmiu kilometrów i szerokości osiemnastu krążyła po pięćdziesięciodniowej nieregularnej orbicie eliptycznej wewnątrz punktu libracyjnego L5 największego olbrzyma gazowego w układzie: Yosemite. Miała wszystkie pierwiastki i minerały niezbędne do życia z wyjątkiem wodoru i azotu, lecz w 2283 roku przezwyciężono tę niedogodność dzięki przemieszczeniu na odległość pięćdziesięciu kilometrów od Tehamy chondrytu węglistego, skały w kształcie śnieżnej kuli o średnicy kilometra. Od tamtej chwili zaczęto wydobywać i rafinować miejscowe łupki; wodór związano z tlenem i tak powstała woda — po prostu. Azot musiał przejść bardziej skomplikowane procedury wiązań celem utworzenia przydatnych azotanów; surowców węglowodorowych było pod dostatkiem. Wszystko to wprowadzono do pieczar wydrążonych w miejsce rud metali, tworząc biosferę zapewniającą warunki do życia rosnącej liczbie mieszkańców.
W roku 2611 istniały już wewnątrz Tehamy dwie obszerne komory, a jej niewielki towarzysz zmalał do czarnej bryłki o średnicy dwustu pięćdziesięciu metrów z wczepioną doń na kształt wąsonoga srebrzystobiałą stacją rafineryjną.
„Villeneuve’s Revenge” wynurzył się w strefie wyjścia sto dwadzieścia tysięcy kilometrów od planetoidy i zaczął wykonywać manewry zbliżeniowe. Po wielomiesięcznym doglądaniu leciwych, bez przerwy psujących się systemów statku Erick Thakrar z niecierpliwością oczekiwał zejścia na ląd. Życie na pokładzie było jedną wielką mordęgą, przestał już nawet liczyć, ile razy fałszował wpisy do dziennika pokładowego, aby mogli uniknąć kar i wciąż latać. Bez cienia wątpliwości „Villeneuve’s Revenge” zbliżył się niebezpiecznie blisko przepaści, zarówno pod względem technicznym, jak i finansowym. W praktyce bowiem niezależność wiodła krętymi ścieżkami: kapitan Duchamp zadłużył się w bankach na niebagatelną sumę półtora miliona fuzjodolarów, a o czartery było ciężko w tych czasach.
W głębi duszy Erick żałował staruszka. Ci, którzy chcieli spróbować handlu międzyplanetarnego, pakowali się w niewdzięczny, paskudny interes, oplatany gęstą pajęczyną monopoli i potężnych karteli, które traktowały z wrogością niezależnych przewoźników.
Statki takie jak „Villeneuve’s Revenge” zmuszały poważne floty handlowe do obniżania cen, co zmniejszało ich wpływy. W odwecie przedsiębiorstwa zrzeszały się w półlegalne syndykaty, próbując wykluczyć z gry pojedyncze jednostki.
Duchamp był świetnym kapitanem, lecz brakowało mu żyłki handlowej. Miał jednak lojalną załogę, która — co Erick wywnioskował z opowieści o minionych wyprawach — rzadko wyrażała zastrzeżenia co do sposobu, w jaki zarabiali pieniądze. Gdyby tylko chciał, zaaresztowałby wszystkich już po tygodniu, odkąd wstąpił na pokład: rozmowy nagrane w neuronowym nanosystemie posłużyłyby w sądzie jako wystarczający dowód winy. On wszakże polował na grubego zwierza, nie na zdezelowany statek i jego przegraną załogę. „Villeneuve’s Revenge” dawał mu wgląd w całą sferę nielegalnych operacji. I wyglądało na to, że gra rozpocznie się na Tehamie.
Po wprowadzeniu statku do doku na kosmodromie usytuowanym na nieobrotowej osi planetoidy czterej członkowie załogi „Villeneuve’s Revenge” zeszli do baru Catalina w Los Olivos — pierwszej wydrążonej pieczarze o cylindrycznym wnętrzu, mającej dziewięć kilometrów głębokości i pięć szerokości. Catalina była jednym z lokali odwiedzanych przez personel kosmodromu, z aluminiowymi stolikami i podwyższeniem dla muzyków. O godzinie trzeciej po południu czasu miejscowego lokal świecił pustkami.
Bar mieścił się w pionowej ścianie — w mniejszej grocie, jakich tysiące tworzyły powiązaną wewnętrznie sieć jaskiniowego miasta, rozpościerając naokoło ogromnej pieczary wstęgę szklanych okien i tonących w zieleni balkonów. Podobnie jak w habitatach edenistów, tak i tutaj nikt nie mieszkał na samym dnie pieczary, gdzie powstał park miejski i ciągnęły się pola uprawne.
Na tym jednak podobieństwa się kończyły.
Erick Thakrar siedział przy stoliku we wnęce niedaleko okna balkonowego, a towarzyszyli mu dwaj koledzy z załogi, Bev Lennon i Desmond Lafoe, oraz ich kapitan Andre Duchamp. Catalina znajdowała się na jednym z najwyższych poziomów miasta, dzięki czemu mogli się cieszyć grawitacją wynoszącą trzy czwarte standardowej i doskonałym widokiem na pieczarę. Ericka nie zachwycało to, co widział. Środkiem z góry na dół biegła konstrukcja kratowa o średnicy stu metrów, wypełniona głównie grubymi, czarnymi rurami systemu irygacji i zraszania. Co dwieście pięćdziesiąt metrów owijały się wokół niej pierścienie tub słonecznych, rażące białobłękitnym światłem, któremu daleko było do ciepłego lśnienia osiowych tub świetlnych w habitatach edenistów, o czym dobitnie świadczyły rosnące daleko w dole rośliny. Trawa na dnie pieczary była zżółknięta, rachitycznym drzewom i krzewom brakowało liści. Nawet uprawy sprawiały wrażenie zaniedbanych (dlatego właśnie importowane delikatesy były tak popularne we wszystkich osiedlach asteroidalnych). Wyglądało to tak, jakby w tropikalnym klimacie niespodziewanie zawitała jesień.
Ogólnie rzecz biorąc, pieczara była zatłoczona i chaotycznie rozplanowana — mizerna kopia doskonałości technobiotycznego habitatu. Erick z nostalgią wspominał dni spędzone w Tranquillity.
— Dobra, idzie — szepnął Duchamp. — Bądźcie mili dla tego angola, bez niego nic nie zdziałamy. — Kapitan pochodził z Carcassonne i był zagorzałym francuskim nacjonalistą, który obwiniał angielskich potomków w Konfederacji dosłownie za wszystko, począwszy od uszkodzonych włókien światłowodowych w komputerze pokładowym statku, a skończywszy na bieżących kłopotach finansowych. Choć miał sześćdziesiąt pięć lat, modyfikacje w kodzie genetycznym pozwoliły mu utrzymać szczupłą sylwetkę, wyróżniającą osoby przystosowane do warunków nieważkości, jak też nadały jego twarzy doskonale okrągły zarys. Kiedy Andre Duchamp śmiał się, siłą rzeczy na wszystkich ustach pojawiał się uśmiech; oddziaływał emocjonalnie na otoczenie niczym malowany klaun w cyrku.
Teraz obdarzył swym najbardziej uprzejmym uśmiechem mężczyznę, który sunął ostrożnie w stronę ich stolika.
Lance Coulson, dobiegający sześćdziesiątki starszy kontroler ruchu lotniczego w Biurze Astronautyki Cywilnej, nie miał odpowiednich znajomości, aby ubiegać się o kierownicze stanowisko. A to oznaczało, że ugrzązł na dobre, zapewne do samej emerytury, w międzyukładowym centrum łączności, przez co czuł się dotknięty i chętnie udzielał rozmaitych informacji ludziom pokroju Duchampa — za odpowiednią gratyfikacją.
Usiadł przy stoliku i obrzucił Ericka podejrzliwym spojrzeniem.
— My się chyba nie znamy.
Erick zaczął wgrywać do komórki pamięciowej nanosystemu wzbogacone implantami sensorium, uruchamiając jednocześnie wyszukiwarkę plikową. Obraz: otyły mężczyzna o cerze czerwonobrązowej od blasku tub słonecznych komory; szara marynarka z uciskającym szyję okrągłym kołnierzykiem; jasnobrązowe włosy podbarwione jakąś biochemiczną kuracją cebulkową. Dźwięk: trochę syczący oddech, przyspieszone tętno. Zapach: kwaśna woń ludzkiego potu, którego kropelki błyszczały na wysokim czole i wierzchu pulchnych dłoni.