Lance Coulson wyglądał na spiętego. Człowiek słabego charakteru, zdegenerowany przez towarzystwo, w którym się obracał.
— Jestem tu po raz pierwszy — odparł Erick twardo. Pliki CNISu niczego nie znalazły, zatem Lance Coulson nie należał do znanych przestępców. Pewnie był tylko płotką.
— Erick Thakrar, mój inżynier pokładowy — rzekł Duchamp.
— Erick jest świetnym fachowcem. Chyba nie chcesz mi wmówić, że nie potrafię dobrać sobie załogi? — W jego głosie zadźwięczała drobna nuta złości i Lance Coulson poruszył się nerwowo na krześle.
— Nie. Oczywiście, że nie.
— Doskonale! — Andre Duchamp znów promieniał uśmiechem. Przesunął kieliszek montbarda po porysowanym aluminiowym blacie i poklepał po plecach Coulsona, który wykrzywił słabo usta. — A teraz mów, co masz dla mnie.
— Ładunek mikroprądnic termojądrowych — odparł cicho zapytany.
— No, no. Opowiedz coś więcej.
Pracownik cywilny kosmodromu obracał nóżkę kieliszka między kciukiem a palcem wskazującym, nie patrząc na kapitana. Po chwili położył na stole dysk kredytowy Francisco Finance.
— Sto tysiączków.
— Wolne żarty! — warknął Andre Duchamp. W jego oczach pojawiły się niebezpieczne błyski.
— Ostatnio… było dużo pytań. Nie pójdę już na coś takiego.
— Pójdziesz, ale za wiele żądasz. Myślisz, że gdybym miał kupę szmalu, chodziłbym na żebry do takiej pijawki jak ty?
Bev Lennon położył rękę na ramieniu kapitana.
— Spokojnie — rzekł, chcąc załagodzić spór. — Spotkaliśmy się tu, bo chodzi nam o pieniądze, nie? Możemy ci wypłacić jedną czwartą tej sumy.
Lance Coulson zabrał dysk i wstał od stolika.
— Szkoda mojego zachodu.
— Dzięki za cynk — powiedział Erick głośno.
Lance Coulson obrzucił go spłoszonym spojrzeniem.
— Że co?
— Twoje informacje bardzo nam się przydadzą. Jak mamy ci zapłacić? Gotówką czy w towarze?
— Zamknij się.
— A więc siadaj i przestań się zgrywać.
Usiadł, zerkając z ukosa na pozostałe stoliki.
— My chcemy coś kupić, a ty szukasz kupca — ciągnął Erick.
— Dlatego skończmy z tą komedią i załóżmy, że udowodniłeś nam, jaki z ciebie twardy negocjator, a my sramy w gacie. Podaj teraz cenę. Tylko nie fantazjuj, bo znajdą się również inni kontrolerzy ruchu lotniczego.
Coulson opanował nerwy, przeszywając Ericka chłodnym, pełnym nienawiści wzrokiem.
— Trzydzieści tysięcy.
— Zgoda — odezwał się natychmiast Duchamp. Wyciągnął dysk kredytowy Banku Jowiszowego.
Lance Coulson raz jeszcze rozejrzał się ukradkiem, po czym pchnął swój dysk w stronę kapitana.
— Merci, Lance. — Andre uśmiechał się szatańsko, odbierając datawizyjnie wektor lotu.
We czwórkę przyglądali się, jak pracownik kosmodromu odchodzi, a następnie parsknęli śmiechem. Erickowi gratulowano tak pomyślnego rozstrzygnięcia sprawy; Bev Lennon postawił mu nawet pół litra importowanego piwa liibeck.
— Aleś mi napędził strachu! — stwierdził chudy spec od silników, stawiając kufle na stoliku.
Erick skosztował lodowatego piwa.
— Sam sobie napędziłem strachu.
Wszystko szło w dobrym kierunku, został zaakceptowany, a ostatnie obiekcje (wiedział, że niektórzy jeszcze się ich nie pozbyli) szybko znikały, odchodziły w zapomnienie. Stawał się jednym z nich.
Przez następne dziesięć minut Erick rozmawiał o błahostkach z Bevem i Desmondem, dwumetrowym osiłkiem o niedźwiedziej posturze, odpowiedzialnym na statku za węzły modelujące. Andre w tym czasie siedział z kamienną miną, sprawdzając kupiony wektor.
— Nie przewiduję żadnych trudności — oświadczył w końcu kapitan. — Jeśli wyskoczymy z orbity Sacramento, do spotkania może dojść w dowolnej chwili w ciągu najbliższych sześciu dni.
Myślę, że najlepiej za pięćdziesiąt pięć godzin… — Umilkł raptownie.
Erick odwrócił się w stronę, gdzie patrzył Duchamp. Do Cataliny weszło czterech ludzi w jednoczęściowych miedzianych kombinezonach pokładowych.
Hasan Rawand dostrzegł Ąndre Duchampa, kiedy zamierzał zająć miejsce za barkiem. Pociągnął za rękaw Shane’a Brandesa, speca od napędów termojądrowych, i wskazał palcem dowódcę „Villeneuve’s Revenge”. Ów gest spostrzegli trzej pozostali członkowie załogi „Dechala”: łan OTlaherty, Harry Levine oraz Stafford Charlton. Obrócili głowy.
Obie załogi wpatrywały się w siebie z nie ukrywaną wrogością.
Hasan Rawand podszedł do stolika w przyokiennej wnęce, tuż za nim jego przyjaciele.
— Andre — zagadnął z udawaną grzecznością. — Jakże miło cię spotkać. Ufam, żeś przywiózł moją dolę. Osiemset tysięcy, o ile pamiętam. Nie licząc odsetek. A przecież upłynęło osiemnaście miesięcy.
Andre Duchamp wbijał wzrok w dal, trzymając w dłoniach kufel piwa.
— Nie jestem ci nic winien — rzekł chłodno.
— A ja myślę, że jednak jesteś. Cofnijmy się pamięcią: przewoziłeś inicjatory plutonowe z Sab Biyar do układu Isolo. Otóż „Dechal” czekał na ciebie, Andre, trzydzieści dwie godziny w obłoku Oorta. Trzydzieści dwie godziny w trybie niewykrywalności: mroźne powietrze i zimne żarcie, szczanie do przeciekających rur, a tobie nie wolno nawet włączyć odtwarzacza MF, żeby statki Floty nie wykryły emisji elektronowej. Mówię ci, Andre, to nic przyjemnego. Od wycieczki do kolonii karnej w jednorazowej kapsule dzielił nas tylko jeden krok. Trzydzieści dwie godziny czekaliśmy w smrodzie i po ciemku, żebyś się pokazał i zostawił nam inicjatory. To myśmy mieli ponieść ryzyko i odwalić za ciebie całą brudną robotę. A co nam powiedziano po powrocie na Sab Biyar?
Duchamp przesunął wzrok po twarzach swej załogi z drwiącym uśmiechem.
— Niby co takiego, angolu?
— Poleciałeś na Nuristan i sprzedałeś inicjatory przedsiębiorcy rządowemu, galicyjska świnio! A ja musiałem tłumaczyć się na Isolo przed Frontem Wyzwoleńczym, dlaczego nie dostaną zamówionych bomb, przez co braknie im siły ognia do poparcia żądań, a całą tę ich pieprzoną rewolucję diabli wezmą.
— Mogę rzucić okiem na kontrakt? — spytał Duchamp ironicznie.
Hasan Rawand spiorunował go wzrokiem, zaciskając usta ze złości.
— Chcę forsę, to wszystko. Dasz milion i będziemy kwita.
— A idźże do diabła, ty fałszywa gadzino! Andre Duchamp nie ma żadnych długów. — Wstał i spróbował się przecisnąć obok dowódcy „Dechala”.
Erick Thakrar obawiał się w duchu, że tak właśnie potoczą się wypadki. Hasan Rawand, rzecz jasna, pchnął Duchampa z powrotem do stolika. Starszy kapitan uderzył o krzesło zgięciem nogi z taką siłą, że omal się nie przewrócił. Prędko jednak odzyskał równowagę i rzucił się z pięściami na Hasana.
Gdy Desmond Lafoe wstał od stołu, łan 0’Flaherty aż westchnął ze strachu, omiatając wzrokiem zwalistą postać olbrzyma.
Sięgnęły ku niemu muskularne ręce i nagle został poderwany w powietrze. Kopnął wściekle w goleń Desmonda, lecz ten tylko warknął, po czym cisnął swą ofiarę na drugi koniec baru. O’Flaherty grzmotnął z hałasem o aluminiowy stolik, łamiąc ramieniem blat i roztrącając plecami dwa krzesła.
Erick poczuł, jak czyjeś palce zaciskają mu się pod szyją na kombinezonie. Shane Brandes, łysy czterdziestoletni mężczyzna z małymi złotymi kolczykami w uszach, wywlekał go z wnęki, uśmiechając się z paskudną satysfakcją. Programy walki wręcz neuronowego nanosystemu Ericka przełączyły się w tryb nadrzędności. Instynktowne procesy myślowe zostały uporządkowane według logicznych wzorców, a ruchy dopasowały się do zamysłów z łatwością, której mógłby mu pozazdrościć mistrz kungfu. Do pracy przystąpiły mięśnie wzmocnione nanonicznymi sunlementami.