Выбрать главу

Jeszcze tysiąc lat rozpadu, a szukanie jakichkolwiek szczątków po Laymilach nie miałoby sensu. Ale póki co, odzyskiwano cenne artefakty, choć było to niebezpieczne, frustrujące i zazwyczaj słabo opłacalne zajęcie. Program badania Laymilów uruchomiony w Tranquillity — technobiotycznym habitacie krążącym siedem tysięcy kilometrów nad Pierścieniem Ruin — uzależniony był od zbieraczy wykonujących całą brudną robotę.

A zbieraczami, którzy zapuszczali się w Pierścień Ruin, kierowały rozmaite pobudki; byli tacy (zwykle żółtodzioby), co szukali przygód, drudzy nie mieli wyboru, jeszcze inni uważali to za swą ostatnią szansę na zgarnięcie dużej forsy. Wszyscy łudzili się nadzieją, że trafi im się kiedyś wielkie znalezisko. Nienaruszone artefakty Laymilów osiągały wysokie ceny na kolekcjonerskim rynku: źródło unikatowych przedmiotów obcej rasy było ograniczone i kurczyło się, więc muzea i prywatni zbieracze wychodzili ze skóry, aby je zdobyć.

Nie opracowano żadnej technologii wydobywczej, mogącej pomóc w przeszukiwaniu zawartości Pierścienia, odsiewać klejnoty od plew. Zbieracz musiał wdziać kombinezon, wyjść pomiędzy fruwające odłamki i badać je drobiazgowo rękami i oczami. Większość z nich zarabiała dosyć, by się utrzymać z tego interesu. Niektórym powodziło się lepiej niż innym. Szczęściarze, mawiano. Co roku znajdowali parę naprawdę intrygujących okazów — dzięki nim przez kilka miesięcy mogli pławić się w luksusie. Niektórym dopisywało wyjątkowe szczęście, raz po raz powracali ze szczątkami, jakie kolekcjonerzy czy naukowcy po prostu musieli mieć.

Niektórzy mieli szczęście wręcz niepojęte.

* * *

W razie konieczności Joshua Calvert przyjąłby członkostwo drugiej kategorii, chociaż miał o sobie dużo lepsze mniemanie. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy wydobył z Pierścienia sześć przyzwoitych artefaktów: dwie rośliny w całkiem dobrym stanie, dwie płytki obwodu drukowanego (kruche, ale się sprzedały), połowę niewielkiego zwierzaka oraz — prawdziwa zdobycz — nietknięte jajo wysokości siedmiu centymetrów. Wszystko to przyniosło mu siedemset pięćdziesiąt tysięcy fuzjodolarów (waluta edemstów wymienialna w całej Konfederacji). Większości zbieraczy taka suma pozwoliłaby wycofać się z interesu. W Tranquinity ludzie potrząsali głowami, dziwiąc się, dlaczego on ciągle wraca do Pierścienia. Mimo dwudziestu jeden lat dzięki takim pieniądzom Joshua mógłby hulać do końca życia.

Dziwili się, gdyż nie rozumieli, że nienasycona żądza spala go od wewnątrz, tętni w jego żyłach niczym wartki prąd wody, pobudza do działania każdą komórkę ciała. Gdyby mieli pojęcie o tej przepotężnej sile, może dostrzegliby rąbek jego niespokojnej natury, przyczajonej sposobem drapieżnika za maską czarującego uśmiechu i chłopięcego uroku. On pragnął dużo, dużo więcej niż trzy czwarte miliona. Prawdę mówiąc, dopiero pięć milionów dałoby mu względne zadowolenie.

Nie obchodził go tak naprawdę wysoki standard życia. Dni upływające na próżniactwie, czuwaniu nad miesięcznym budżetem, ograniczone dywidendami z rozsądnych inwestycji? Dla niego to brzmiało jak przedwczesna śmierć, trwanie w marazmie, los totalnych nieudaczników.

Joshua dobrze wiedział, ile uroków życie ma do zaoferowania.

Jego ciało było doskonale przystosowane do warunków nieważkości, a to dzięki kombinacji pożytecznych cech fizjologicznych, jakie przypadły mu w dziedzictwie dzięki zapobiegliwości przodków rozmiłowanych w kosmicznych wojażach. Ale najważniejszy był umysł, sprzężony z najbardziej buntowniczą cechą człowieka: tęsknotą do niezbadanych przestrzeni. Wczesne dzieciństwo upłynęło mu na wysłuchiwaniu wielokrotnie powtarzanych opowieści ojca o przygodach dowódcy statku: szmuglowaniu kontrabandy, wyprowadzaniu w pole dywizjonów Sił Powietrznych Konfederacji, potyczkach, najmowaniu się do działań wojennych na rzecz zwaśnionych rządów i korporacji, przemierzaniu otchłani kosmosu, a także o dziwnych planetach, baśniowych ksenobiontach, chętnych kobietach w portach rozrzuconych po wszystkich skolonizowanych zakątkach galaktyki. Nie było takiej planety, księżyca czy zamieszkanej asteroidy, której by nie zbadali i zaludnili zmyślonymi społecznościami, zanim staruszek dobrał wreszcie właściwą mieszaninę alkoholu i narkotyków, zdolną przedrzeć się przez oblężone umocnienia jego organów. Każdej nocy, odkąd skończył cztery lata, Joshua śnił, że sam wiedzie takie życie. Życie, które Marcus Calvert schrzanił, skazując syna na nudną egzystencję gdzieś w prowincjonalnym habitacie. Chyba żeby…

Pięć milionów fuzjodolarów — tyle kosztowałaby naprawa statku ojca… aczkolwiek mogłaby kosztować więcej, zważywszy na to, w jakim zaniedbaniu pozostawała „Lady Makbet” przez te wszystkie lata. Tyle kosztowałoby opuszczenie tego cholernego zacofanego habitatu. Odzyskanie prawdziwego życia, swobody i niezależności.

Zbieranie rupieci wydało mu się dobrą drogą, alternatywą do zaprzedania duszy bankierom. Pieniądze czekały na niego tutaj, w Pierścieniu; wystarczyło sięgnąć. Czuł delikatne, natarczywe łaskotanie na dnie świadomości — tak wzywały go artefakty Laymilów.

Niektórzy mówili o szczęściu.

Joshua mógłby się z nimi spierać. Wiedział jednak w dziewięciu przypadkach na dziesięć, kiedy trafia mu się większy łup.

Tak było i tym razem. Już od dwóch dni przebywał w Pierścieniu, brnąc ostrożnie przez bezkresną szarą zamieć, przetaczającą się za przednią szybą kosmolotu, przyglądając się poszczególnym odłamkom i odrzucając je jeden po drugim. Szukał niestrudzenie.

Habitaty Laymilów były zaskakująco podobne do Tranquillity i habitatów edenistów; stanowiące owoc inżynierii biologicznej polipowe cylindry długości pięćdziesięciu kilometrów i średnicy dwudziestu były tylko bardziej pękate niż konstrukcje projektowane przez ludzi. Dowód na to, że technologiczne rozwiązania nie różniły się, jak kosmos długi i szeroki. Także dowód na to, że Laymilowie byli, przynajmniej na tym etapie, zupełnie zwyczajną rozwiniętą rasą. Jednakże nawet najdrobniejsza przesłanka nie wyjaśniała, co doprowadziło do jej nagłego końca. Wszystkie te cudowne habitaty uległy zniszczeniu w ciągu zaledwie kilku godzin. Narzucały się tylko dwa logiczne wyjaśnienia: zbiorowe samobójstwo albo czyjś’ atak. Żadna z tych opcji nie nastrajała do miłych przemyśleń; rodziły się różne ponure wizje, zwłaszcza wśród zbieraczy, którzy raz po raz zanurzali się w Pierścień Ruin, gdzie otaczały ich namacalne świadectwa tamtych nieznanych wydarzeń sprzed przeszło dwóch i pół tysiąca lat. Poszukiwanie trzeciego rozwiązania stanowiło ulubiony temat pogawędek w gronie zbieraczy, lecz Joshua nie zaprzątał sobie tym głowy.

Osiemdziesiąt metrów przed nim wisiał jeden z większych odłamów skorupy habitatu; z grubsza owalny, w najszerszym miejscu miał ćwierć kilometra. Obracał się wolno wzdłuż swej dłuższej osi, przy czym każdy obrót zajmował mu siedemnaście godzin.

Z jednej strony osłonięty był brudnożółtą zewnętrzną pokrywą, twardą krzemową powłoką przypominającą kadłuby statków adamistów. Naukowcy z Tranquillity nie potrafili wydedukować, czy była to wydzielina wewnętrznych polipowych warstw habitatu; jeśli tak, inżynieria biologiczna Laymilów stała na jeszcze wyższym poziomie niż technobiotyka edenistów. Ponad krzemem przekładały się czterdziestopięciometrowe pokłady różnorodnego polipa, wyblakłe i pociemniałe pod wpływem próżni. Na wierzchu zalegała sześciometrowa warstwa gleby, zamarznięta i stopiona na twardą jak beton masę. Cała porastająca ją niegdyś roślinność została wytargana z podłoża w chwili pęknięcia skorupy habitatu; ryczące tajfuny porwały trawę i drzewa, szerząc zagładę przez kilka sekund swego istnienia. Każdy centymetr kwadratowy powierzchni znaczyły ślady maleńkich kraterów uderzeniowych — rezultat trwającego tysiąclecia bombardowania kamykami i ziarnami pyłu.