Czekał jednak z niecierpliwością na jutrzejszy dzień, kiedy miała go oprowadzić po majątku. Grant Kavanagh zapalił się do tego pomysłu, gdy tylko został mu przedstawiony. Bez konsultowania się z neuronowym nanosystemem Joshua nie był w stanie stwierdzić, kto właściwie poruszył ten temat przy obiadowym stole.
Rozległo się ciche pukanie i nim zdążył odpowiedzieć, otworzyły się drzwi do sypialni. Czyżby nie przekręcił klucza?
Przewrócił się na łóżku, gdzie leżał zajęty oglądaniem na holoekranie wyjątkowo nieciekawych, pozbawionych ekspresji programów. Na Norfolku wszystko było w porządku, nikt się nie kłócił, nie włamywał, nie przeklinał. Nawet wiadomości dotyczyły wyłącznie spraw prowincjonalnych, z paroma krótkimi wzmiankami o statkach kosmicznych i zupełnym pominięciem polityki Konfederacji.
Do pokoju wślizgnęła się Marjorie Kavanagh. Pokazała mu z uśmiechem zapasowy klucz.
— Boisz się hałasów w ciemności, Joshua?
Mruknął coś z konsternacją i opadł na posłanie.
Po raz pierwszy spotkali się tuż przed obiadem, na oficjalnym przyjęciu w salonie. Gdyby to powiedzenie nie było już tak wyświechtane, rzekłby pewnie: „Louise nic mi nie mówiła, że ma starszą siostrę”. Marjorie, o wiele młodsza od męża, miała gęste kruczoczarne włosy i figurę, która pokazywała, ile jeszcze brakuje Louise. Na dobrą sprawę, powinien się domyślić, że arystokrata tak bogaty jak Grant Kavanagh musi mieć piękną i młodą żonę, zwłaszcza na planecie, gdzie liczy się pozycja społeczna. Jednakże Marjorie lubiła poflirtować, co nader bawiło jej męża, tym bardziej że rzucała swe dwuznaczne, kokieteryjne uwagi, lgnąc do jego boku. Joshua zachowywał powagę, ponieważ w przeciwieństwie do Granta wiedział, iż Marjorie nie żartuje.
Przystanęła teraz przy łóżku i spojrzała na niego z góry. Miała na sobie długą jedwabną podomkę w błękitnym kolorze, przewiązaną luźno w talii. Chociaż grube story na oknach nie dopuszczały do sypialni blasku Duchessy, to jednak wycięcie podomki pokazywało, że Marjorie nie ma na sobie żadnej bielizny.
— Ee… — zaczął.
— Nie śpisz? Coś ci chodzi po głowie… albo gdzie indziej?
— zapytała ironicznie, spoglądając znacząco na jego krocze.
— Moi przodkowie przeszli sporo zabiegów genetycznych.
Nie potrzebuję wiele snu.
— Ho, ho. Szczęściara ze mnie.
— Pani Kavanagh…
— Dałbyś wreszcie z tym spokój, Joshua. Nie pasuje ci rola niewiniątka. — Usiadła na skraju łóżka.
Dźwignął się na łokciach.
— No dobrze, ale co z Grantem?
Przejechała smukłymi palcami po włosach, które opadły na ramiona czarną kaskadą.
— A co ma być? Grant to mężczyzna z krwi i kości, oddaje się z zapamiętaniem typowo męskim przyjemnościom, takim jak myślistwo, picie, sprośne żarty, hazard i kobiety. Może tego jeszcze nie zauważyłeś, ale Norfolk nie jest doskonałym modelem społeczeństwa oświeconego, popierającego równouprawnienie kobiet. Gdy Grant hula sobie do upadłego, ja siedzę w domu i odgrywam rolę przykładnej żoneczki. Akurat wybrał się przelecieć dwie nastoletnie Cyganki, które wypatrzył na plantacji dzisiaj po południu, wiec pomyślałam sobie: pieprzyć to, choć raz się zabawię.
— A czy ja mam coś do powiedzenia?
— Nie, ponieważ jesteś dla mnie zbyt atrakcyjny. Duży, silny, przystojny i za tydzień odlatujesz. Miałabym przepuścić taką okazję? Poza tym jestem szalenie opiekuńczą kobietą, jeśli chodzi o moje córki, prawdziwą suką haksa w tym względzie.
— Ee…
— Aha! — Marjorie uśmiechnęła się szeroko. — Rumienisz się, Joshua. — Wsunęła dłoń pod dolny brzeg jego koszuli i pogłaskała go po brzuchu. — Grant czasami traci głowę przy naszych dziewczętach. Nieźle się ubawił, gdy Louise nadskakiwała ci przy obiedzie. Rzecz w tym, że on w ogóle nie myśli. Bo widzisz, tutaj na Norfolku dziewczynom nic nie grozi ze strony okolicznych chłopców, nie potrzebują przyzwoitek na tańcach ani opiekuńczych ciotek, kiedy odwiedzają przyjaciółki. Ochrania je nazwisko. Ale ty nie jesteś chłopakiem z sąsiedztwa i od razu widać, że hormony nie dają ci spokoju. Oto dlaczego tak się z Grantem świetnie dogadujecie. Aż trudno was odróżnia Joshua wzdrygnął się, kiedy przejechała dłonią po wrażliwej skórze jego boku.
— Myślę, że Louise jest bardzo słodka, to wszystko.
— Słodka. — Marjorie uśmiechnęła się lekko. — Urodziłam ją w wieku osiemnastu lat. I proszę, nie obliczaj od razu, ile muszę mieć lat! Widzisz, ja wiem dokładnie, co ona teraz myśli. Romantyczny kapitan z odległej planety. Na Norfolku dziewczęta z mojej sfery są dziewicami w wielorakim znaczeniu tego słowa.
Nie pozwolę, żeby jakiś żądny przygód przybysz zrujnował jej przyszłość, ona i bez tego ma tutaj nikłe szansę zaznać prawdziwego szczęścia. Mówię o małżeństwach z interesu i prędko przerywanej nauce, czego doświadczają kobiety na tej planecie, nawet te z moich kręgów. Wyświadczę ci więc przysługę.
— Mnie?
— Tobie. Grant cię zabije, jeśli zaczniesz dobierać się do Louise. I wierz mi, Joshua, to wcale nie metafora.
— Ale… — Choć w tej społeczności panowały surowe zasady, nie mógł w to jakoś uwierzyć.
— Zamierzam zejść na chwilę z drogi cnoty… dla dobra was obojga. — Rozwiązała pasek i zrzuciła z ramion podomkę. Po pięknym ciele błąkały się zmysłowo czerwone refleksy światła, dodając jej jeszcze uroku. — Czyż to nie szlachetne z mej strony?
Roślinność nawodna, głównie śnieżne lilie, zaczynała przysparzać kłopotów przy nabrzeżach wiosek rozsianych wzdłuż koryta Juliffe i jej nieprzeliczonych dopływów. Ciasno stłoczone brązowo-czerwone liście porastały płycizny, brzegi i nadbrzeżne mokradła.
To jednak nie przeszkadzało „Isakore”. Płynęła po Zamjanie prostym i niezakłóconym kursem w stronę hrabstw nad Quallheimem, wioząc na swym pokładzie siedmiu chwackich pasażerów: czterech komandosów z Sił Powietrznych Konfederacji i troje agentów specjalnych ESA z Kulu. Odkąd wypłynęli z Durringham, „Isakore” ani razu nie dobiła do brzegu. Był to osiemnastometrowej długości kuter rybacki z karwelowym kadłubem z klepek majopi, o mocnej konstrukcji, która pozwalała jego pierwotnym właścicielom zapuszczać się bez strachu w ujście Juliffe i łowić w sieci morskie ryby. Ralph Hiltch nakazał usunąć tradycyjny kocioł parowy — na jego miejsce stoczniowcy zainstalowali mikroprądnicę termojądrową, której ambasada Kulu używała dotychczas w charakterze rezerwowego źródła zasilania. Jeden wysokociśnieniowy kanister z helem i deuterem wystarczyłby im do dwukrotnego opłynięcia globu.
Jenny Harris leżała na śpiworze pod rozpiętym nad dziobem foliowym zadaszeniem, zasłonięta przed siąpiącym deszczykiem.
Właściwie to zadaszenie niewiele pomagało: szorty i biała koszulka tak czy owak przemokły. Po czterech dniach żeglugi w niemiłosiernie wilgotnym klimacie daremnie próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio była sucha.
Obok niej na śpiworach odpoczywali dwaj komandosi, Louis Beith i Niels Regehr — młodzi, dwudziestokilkuletni mężczyźni.
Obaj z zamkniętymi oczami przeglądali nagrania z osobistych odtwarzaczy MF, wystukując palcami o deski pokładu chaotyczne rytmy. Zazdrościła im optymizmu i pewności siebie. Odnosili się do tej misji zwiadowczej niemalże z dziecięcym entuzjazmem, choć musiała przyznać, że byli dobrze wyszkoleni i imponowali wzmacnianą muskulaturą. Ich dowódca, porucznik Murphy Hewlett, potrafił utrzymać morale swego małego oddziału na wysokim poziomie nawet na Lalonde, tak przecież niewdzięcznej placówce.