Niels Regehr wręcz twierdził, że traktują wyprawę w górę rzeki jako rodzaj nagrody, nie kary.
Blok nadawczoodbiorczy poinformował ją datawizyjnie, że zgłasza się Ralph Hiltch. Wstała i wyszła spod zadaszenia, zostawiając nieco swobody młodym komandosom. Wilgoć w powietrzu nie zwiększyła się zauważalnie. Jej zastępca Dean Folan pomachał ręką ze sterówki w środkowej części łodzi. Jenny odpowiedziała mu podobnie, po czym oparta o krawędź nadburcia przełączyła się na kanał wybrany przez blok procesorowy.
— Mam najświeższe wieści o agentach edenistów — przekazał Ralph datawizyjnie.
— Znaleźliście ich? — zapytała. Upłynęło dwadzieścia godzin od chwili, kiedy urwał się z nimi kontakt.
— Chyba nie wierzysz w cuda. Obrazy z satelity obserwacyjnego pokazują, że mieszkańcy opuszczają wioskę Ozark. Ludzie po prostu się rozchodzą, znikają w dżungli i po nich. Agenci albo zostali zasekwestrowani, albo wyeliminowani. Nie trafiliśmy nawet na ślad „Coogana”, którym płynęli. Satelita sfotografował rzekę, ale nic nie znalazł.
— Rozumiem.
— Niestety, edeniści wiedzieli, że płyniecie za nimi w górę rzeki.
— Cholera!
— Właśnie. Jeśli zostali zasekwestrowani, najeźdźcy już na was czekają.
Jenny przejechała ręką po głowie. Rude włosy przycięła na długość pół centymetra, podobnie jak wszyscy na pokładzie. Była to standardowa czynność przed wyprawą do dżungli, no i dzięki temu lepiej przylegał bojowy hełm powłokowy. Tylko że w tej sytuacji każdy od razu wiedział, kim są.
— I tak się zanadto nie kryjemy — przesłała.
— To raczej niemożliwe.
— Czy zmieniają się założenia misji?
— Nie te najważniejsze. Kelven Solanki i ja nadal chcemy, aby dostarczono do Durringham choć jednego z tych zasekwestrowanych osadników. Ale teraz liczy się czas. Gdzie jesteście?
Przekazała pytanie do bloku inercjalnego naprowadzania.
— Dwadzieścia pięć kilometrów od wioski Oconto.
— Dobrze. W pierwszym dogodnym miejscu przybijecie do brzegu. Boimy się trochę tych statków, które płyną do nas z dorzeczy Quallheimu i Zamjanu. Z obrazów satelitarnych wynika, że w ciągu ostatniego tygodnia wyruszyło w dół rzeki dwadzieścia rozmaitych kołowców i rybackich keczy. Wszystkie ciągną do Durringham, nigdzie po drodze się nie zatrzymują.
— To znaczy, że są już za nami? — zapytała ze zgrozą.
— Na to wygląda. Ale Jenny, pamiętaj, ja nie zostawiam swoich ludzi w opałach. Dobrze o tym wiesz. Wciąż kombinuję, jak by was stamtąd zabrać, żebyście już nie musieli płynąć rzeką. Poproś tylko, kiedy to będzie rzeczywiście konieczne. Liczba miejsc ograniczona — dodał znacząco.
Przesunęła wzrok nad szarymi wodami rzeki w stronę nieprzerwanej ściany lasu i zmełła w ustach przekleństwo. Lubiła tych komandosów, trudy ostatnich czterech dni zacieśniły więzy między dwiema grupami. Bywały takie chwile, kiedy ESA wydawała się zbyt obłudna i podstępna, nawet jak na agencję wywiadowczą.
— Tak, szefie. Zrozumiałam.
— Cieszę się. A teraz zapamiętaj: po zejściu na ląd będziecie wszystkich traktować jako nieprzyjaciół i unikać kontaktów z grupami osadników. Solanki jest przeświadczony, że edeniści ulegli znaczącej przewadze liczebnej wroga. Jenny, nie daj się ponieść uprzedzeniom, agenci służb wywiadowczych edenistów są naprawdę dobrzy w swoim fachu.
— Tak, sir. — Przerwała połączenie i ruszyła do małej kabiny, która przylegała z tyłu do sterówki. Nad rufową częścią łodzi rozpostarto na tyczkach płachtę z impregnowanego brezentu, aby osłonić konie. Słyszała ich ciche parskanie. Były zniecierpliwione i nerwowe po tak długim uwięzieniu w ciasnej zagródce. Murphy Hewlett dbał o ich wygody, lecz chętnie już puściłby je luzem na brzegu.
Tak samo ci, co musieli łopatami wyrzucać za burtę ich odchody.
Porucznik schronił się pod brezentową płachtą, rozpiąwszy do pasa czarną bluzę mundurową, pod którą widniała ciemnozielona koszulka. Zaczęła mu opowiadać o zmianie planów.
— Chcą, żebyśmy zeszli na ląd? — zapytał. Był czterdziestodwuletnim weteranem kilkunastu kampanii wojennych, zarówno w przestrzeni kosmicznej, jak i na planetach.
— Zgadza się. Podobno osadnicy tłumnie porzucają wioski.
Schwytanie jednego z nich nie powinno być trudne.
— Tak, chyba masz rację. — Potrząsnął głową. — Ale nie podoba mi się to, że jesteśmy już poza linią frontu.
— Nie pytałam szefa, jak przedstawia się sytuacja w Durringham, lecz coś mi się zdaje, że cała ta planeta jest już za linią frontu.
Murphy Hewlett pokiwał ponuro głową.
— Tu się szykuje coś naprawdę złego. Wiesz, z czasem człowiek wyczuwa takie rzeczy, walka wyostrza zmysły. Zawsze przeczuwam kłopoty i my je będziemy mieli.
Jenny zastanawiała się z poczuciem winy, czy porucznik odgadł, o czym ją jeszcze powiadomił Ralph Hiltch.
— Każę Deanowi poszukać dogodnego miejsca do przycumowania łodzi.
Zanim jednak doszła do sterówki, dał się słyszeć donośny okrzyk Deana Polana.
— Statek z naprzeciwka!
Podeszli do nadburcia i wbili wzrok w dal, szarą i mglistą w mżawce. Kadłub statku z wolna nabierał ostrości, a oni patrzyli na niego w bezgranicznym zdumieniu.
Obok przepływał bowiem kołowiec jakby żywcem wzięty z dziewiętnastowiecznej Missisipi. Właśnie tego typu jednostki zainspirowały konstruktorów pokaźnej gromady statków kołowych na Lalonde. Jednakże „Swithland”, jak i jego pobratymcy, był tylko przykładem nieudolnego, prymitywnego naśladownictwa, które czerpało bezmyślnie z dawnych wzorów, zamiast pójść w stronę artystycznego rzemiosła — gdy tymczasem owa grandę damę mogłaby z powodzeniem uchodzić za oryginał. Błyszczała biała farba, z czarnych żelaznych kominów buchały kłęby gęstego, smolistego dymu, tłoki syczały i klekotały, napędzając ogromne koła łopatkowe. Na pokładach stali szczęśliwi ludzie: przystojni mężczyźni nosili szare marynarki, białe koszule i wąskie koronkowe krawaty, eleganckie damy w długich sukniach z falbankami obracały od niechcenia parasolki na ramionach. Między nimi uganiały się wesoło dzieci, chłopcy w marynarskich mundurkach i dziewczynki ze wstążkami w rozsypanych włosach.
— To jakiś sen — szepnęła Jenny do siebie. — Ja śnię na jawie.
Dostojni pasażerowie machali do nich przyjaźnie rękami. Nad wodą niosły się wyraźne odgłosy śmiechów i beztroskich zabaw.
Oto powracała mityczna złota epoka, aby wlać w ich serca nadzieję na spokojne czasy i życie na nieskażonej ziemi. Kołowiec zabierał wszystkich ludzi dobrej woli z powrotem w strony, gdzie doczesne zmartwienia są już nieistotne.
Pasażerowie „Isakore” poczuli w sercu wielką tęsknotę, chęć skoczenia do rzeki i przepłynięcia na drugą stronę otchłani. Otóż to, otchłani — dzielącej ich od krainy śpiewu, wina i wiekuistej szczęśliwości, która czekała tuż za obrzeżem okrutnego świata.
— Stój — odezwał się Murphy Hewlett.
Euforia Jenny prysła niczym rozbity kryształ pod wpływem twardego głosu porucznika, który zaciskał boleśnie palce na jej dłoni. Zauważyła, że jest podekscytowana, sprężona, gotowa przeskoczyć burtę kutra.
— Co to? — zapytała. Gdzieś w głębi duszy opłakiwała straconą okazję, wykluczenie z podróży ku lepszej przyszłości. Już nigdy się nie dowie, co tam na nią czekało…
— Nie widzisz? — rzekł. — To oni, kimkolwiek są. Rosną w siłę. Nie przejmują się tym, że mamy ich jak na dłoni. Już się nas nie boją.
Kolorowy, jakże rzeczywisty miraż odpływał w królewskiej chwale w dół rzeki; strzępy radosnych nawoływań, niczym poranna mgła, czas jakiś unosiły się nad brunatną wodą. Jenny Harris długą chwilę stała przy nadburciu ze wzrokiem skierowanym na zachód.